Mroźny, ciemny poranek. Przy śniadaniu światło wariuje, włącza się i wyłącza, coś ewidentnie majstrują przy prądzie. Młodszy gada sam do siebie, starszy siedzi zmulony. Pies macha ogonem, bo wie, że zaraz wyjdziemy. Dopijam kawę, wysypuję młodszemu klocki i kiwam na starszaka, że czas się ubierać. Wychodzimy na dwór, bo busik zaraz przyjedzie. Z drzew zrywają się ptaki, pies wywraca się na oblodzonej ścieżce, zza zakrętu pojawiają się światła busiku. Stoimy przy bramie, starszak rysuje palcem na oszronionej sztachecie. Pod lasem przebiega lis, strącając kitą śnieg z chwastów. Busik już podjeżdża. Zaraz się zatrzyma. Tak jak zatrzymał się las na chwilę, zamrożony w zdumieniu tym, że cokolwiek jeszcze może żyć w tym świecie, oddychać, ruszać. Gałęzie drzew sterczą, jakby w niemocy, krzyku. Krzyku? To gałęzie krzyczą? Piskliwym, wysokim głosikiem po podwórku niesie się rozpaczliwe:
- Hooooomyyyyyku! Homyyyykuuuu!
I biegnie. Biegnie na bosaka. W piżamie. Poplamionej jogurtem. I z klockiem w ręku. Dopada brata i wtula się w niego, dając buziaka na pożegnanie. Starszak wchodzi do busiku i odjeżdża. Macha nam. Pies szaleje na polu. Las zaczął szumieć, obudzony zamieszaniem.
- Trzeba było powiedzieć, że chcesz pożegnać brata, to bym cię ubrała! - mówię z wyrzutem do młodszego.
- Tak! Razem! - obiecuje młodszy, że następnym razem, i wciska nogę pod moją kurtkę.
Wracamy do domu. Pies już stoi pod drzwiami. Koty patrzą się na nas przez okno ze zdumieniem. Tylko wariaci wychodzą na dwór w taką pogodę. I do tego ze swoimi młodymi w zębach.