Miesiąc urlopu to sporo, ale jak bardzo mi to było potrzebne wie każdy, kto pracuje praktycznie bez przerwy. Niestety, ale często tak właśnie wygląda praca w social mediach – nawet kiedy odpoczywasz, zerkasz w komórkę, bo a nuż, coś się pojawi, co można skomentować, ktoś się pokłóci na grupie, ktoś napisze obrażony, że został zablokowany gdzieś tam miesiąc temu i dlaczego. Chcąc, nie chcąc, telefon trzymasz non stop przy dupie i ciągle masz wrażenie, że coś ci umyka, choć najchętniej sama byś zwiała i miała w dupie dramaty ludzi internetu. I zwiałam.
Robię to regularnie od lat i wyczekuję momentu, kiedy odłożę komórkę na bok i skupię się na czymś innym niż komentarze na fejsie. W tym roku tak bardzo wzięłam sobie to do serca, że kiedy zeszłam z tym durnym telefonem do piwnicy podłożyć do pieca [nota bene w Wigilię], to w popłochu i pośpiechu [na górze moi synowie właśnie się mordowali i dochodziły mnie odgłosy horrendalnej kłótni i bijatyki] zamiast polana drewna, do pieca wrzuciłam… no wiesz, co. Przecież wiesz. Dopowiem tylko, że Huawei średnio się pali i nie polecam podkładać nim do pieca.
Ale stało się, co się stało. Przecież i tak miałam zrobić sobie przerwę i takowąż zrobiłam. Na ponad miesiąc. Jednak spokojnie – notowałam, co mogłam. Bo czemu nie 🙂 I zrobiłam kilka innych rzeczy, ale o nich przeczytacie na końcu. Zapraszam!
18 stycznia, środa
Wstaję. Piąta piętnaście. Od kiedy pożegnałam leki na depresję, znów śpię po sześć, siedem godzin, więc od razu wyjmuję dwa kubki. Pierwsza kawa pół na pół z mlekiem, ledwo ciepła, druga z jedną trzecią mleka, zdąży wystygnąć, kiedy wypiję pierwszą. Woda się gotuje, na gołe nogi wkładam kalosze, zarzucam kurtkę, idę otworzyć kurnik, żeby drób zażył powietrza. Kurnik jest niemożebnie brudny, jajka obsrane – a taka byłam dumna w wakacje z czyściutkich jajek. Skończyła się słoma, skończyła się czystość. Ojciec przywozi mi raz na jakiś czas mały zapas, ale powinnam kupić wielką belę, jak dwa lata temu. Jak przywieźć taką belę. Gęś skarży mi się na nocne dramaty i strachy, kaczki staropolskie jak zwykle z zadowolonymi minami, kręcą kuprem, wychodząc na polanę. Chwilę patrzę i wracam do ciepłego domu.
Koty miauczą nad miskami. Dzieci śpią. Kawa zaraz będzie. Z kubkiem i komputerem siadam na kanapie – szybka prasówka, szybkie zebranie zasobów w grze, szybkie przesłuchanie fragmentów youtube, czy jest coś wartego obejrzenia. Rok temu już bym odsypiała przespaną noc. Teraz idę do łazienki i wstawiam pranie. 30 minut wgapiam się w okno, udając, że myślę nad zdobyciem świata. Miauczenie coraz bardziej głodnych kotów uświadamia mi, że nawet domu nie ogarniam, a gdzie mi do świata. Karmię koty. Wspinam się na poddasze i zdejmuję z suszarki pranie. Zgarniam zasraną kuwetę z kąta i z praniem oraz srakami wracam na parter. Wstawiam trzecią kawę. Zaraz obudzę chłopców i zacznie się przyjemny poranny rytuał. Na razie sączę i myślę o tym, że jeszcze pół roku temu byłabym nieprzytomna i niezdolna do niczego, marzyłabym, żeby jak najszybciej wyprawić dzieci i znowu położyć się spać. Teraz ekscytuję się na wspomnienie tego miłego uczucia lekkiego znużenia, gdy po całym dniu na nogach wieczorem przykładam głowę do poduszki. Pamiętam, że pierwsze dni bez drzemek w ciągu dnia powitałam z przerażeniem: – Kurde, jest mi tak przykro, że nie mam już drzemek, że chyba dostanę depresji, żeby znowu brać leki i spać w dzień. – powiedziałam ostatnio koleżance pół żartem, pół serio.
Dopijałam trzecią kawę, gdy trafiłam na artykuł opowiadający o tym, że niektórzy mają podobne poglądy, ale bez żartu – na serio. Przecieram oczy, gdy czytam, jak daleko odpłynęła pani Beata P. i o tym, że dwa lata farmakoterapii poszły w pizdu, bo wystarczy więcej się uśmiechać. Miałam dziś kupić sobie buty. Uśmiechnęłam się więc, gdy na koncie zobaczyłam, że buty poczekają.
19 stycznia, czwartek
Piszę. Piszę o tym, że piszę i że to pisanie mi nie idzie. Bo pisanie nie idzie. Wstukuję jedno słowo, idę zrobić kawę. Z kawą papieros, bo przez lata się nie oduczyłam wierzyć w czar dymu nad literami. Ale dym unosi się nad telefonem i nad imbą z Elą Gawin, o której piszę, że piszę. Wracam do komputera i słuchając, jak to moja bohaterka wywala wszystkich z czatu i potem zagubiona dziwi się, że nikogo na nim nie ma, opisuję to, jak to moja bohaterka wywala wszystkich z czatu i potem zagubiona dziwi się, że nikogo na nim nie ma. Iwaszkiewicz podniósłby brew z uznaniem albo chrząknął rozczarowany miałkością. Myślę o moich studiach i uczuciu niezaspokojonej ciekawości nad tematem licencjatu i grzebaniu w trzewiach książek. Tęsknię za tym, bo wiem, że ta pasja nie wróci – zaspokojona fiksacja odchodzi i nawet nie chce się klikać „aktualizuj do nowej wersji”.
Ale państwo mnie zaktualizuje – już niedługo być może wszyscy będziemy zmuszeni aktualizować swoje zwoje pod przymusem terapii w szpitalu. To, jak rząd zechce znaleźć łóżka dla wszystkich zaburzonych pozostaje zagadką, na którą czekam z przytupywaniem nóżkami w gumakach.
20 stycznia, piątek
Obserwuję syna, który rysuje z kolegami na świetlicy i sobie z nimi żartuje. To jak obserwować dzika w środku miasta – rzadkie, ale się zdarza. Widzę, jak oczy mojego dziecka uważnie śledzą mimikę kolegów, starając się wyłapać wskazówki, czy śmiech jest z nim, czy z niego. To walka, która aż mnie boli, ale syn jest niestrudzony. Kończy rysunek i wręcza go koledze.
– Spadam do domu. Chcesz?
Kolega coś tam mówi, coś pokazuje, syn jeszcze dwukrotnie oferuje podarowanie swojego rysunku. Kolega stanowczo odmawia.
– Mamo, wiesz, że dla innych dzieci rysunek to nie jest prezent? – mówi mi w drodze do samochodu.
– Tak?
– Tak. Wkładasz w coś swoje emocje i serce, a dla kogoś innego to nic nie znaczy.
– Dla mnie wiele znaczy twój rysunek, dla kogoś wiele znaczy coś innego.
– Na przykład, co?
– Na przykład uśmiech, zainteresowanie, możliwość pogadania albo coś materialnego, czyli jakiś prezent do zjedzenia czy używania.
– Hm. A skąd wiedzieć, komu dać coś, co dla niego wiele znaczy?
– Trzeba rozmawiać o tym, co ktoś lubi. I słuchać.
– I zapamiętywać co kto, kurde, nie dam rady. Czemu ludzie nie wolą rysunków?
– Może mają ich za dużo od innych dzieci?
– Hm.
– No hm.
– Wiem, co będę ludziom dawał w prezencie.
– Co?
– Kontakt wzrokowy!
Potem opowiadam mu o Shopee, że znienawidzona przez niego reklama wreszcie zniknie i nie będzie już pipipipi. Podskakuje z radości do auta, a mi przechodzi przez myśl, że kontakt wzrokowy z odbiorcą to największy prezent, o wiele większy niż najbardziej krzykliwe i głośne reklamy prezenty. Shopee boleśnie się o tym przekonało, choć w ich przypadku doszedł jeszcze skok na głęboką wodę bez absolutnie żadnej asekuracji i zwyczajnie zabrakło im powietrza.
21 stycznia, sobota
– MAAAAMOOO! – drze się starszy z góry.
– COOO? – odkrzykuję z dołu.
– Nie wiem, co mam robić!
– Z życiem? Ja też nie!
– Teraz nie wiem, co mam robić. TERAZ!
– Możesz pozmywać!
– AAAAAAA! Nie cierpię twoich rad, kiedy pytam, co mam robić!
– To po co pytasz?
– Bo wciąż mam nadzieję, że zmądrzejesz!
Jeszcze kilka dni wcześniej nasze foliaki wyglądały jak na zdjęciu wyżej – opad śniegu powyżej normy, a potem szybkie ocieplenie powyżej normy sprawiło, że ciężar zalegającego, mokrego śniegu położył foliaki praktycznie na ziemi. Stoję z panem do pomocy i wgapiamy się w pożogę, zastanawiając się, czy naprawiać, czy kupić nowe. Stawiamy na naprawę. Może uda się podnieść je z kolan. Oby nie jak Pisowi Polskę.
22 stycznia, niedziela
Teoretycznie koło południa zazwyczaj czułam takie zmęczenie, że kładłam się na drzemkę. Teraz wyciągam dzieciaki na spacer po polu. Idziemy głęboko w las, a z nami idzie Parówa. Tego kota nie zatrzymamy w domu – idzie przy nodze jak pies. Kiedy wychodziliśmy z domu, miauczał, jakby mu flaki się przekręcały, a że jedna z kotek już zaliczyła weta z powodu – olaboga – przeziębienia i wysokiej gorączki, to pół spaceru tłumaczyłam dzieciom, że branie kota na spacer to nieodpowiedzialność o wiele większa niż wtedy, gdy wyszedł ze mną po jajka [jak mówiłam, chodzi przy nodze i niechcący zamknęłam go w kurniku. Tylko przeraźliwe wrzaski perliczki dały mi do zrozumienia, że coś nie tak. Kot w kurniku czuł się wspaniale i drzemał obok Sracza, czyli kurczaka odchowanego w naszej piwnicy.
Idziemy z chłopakami po torfowisku, zmarznięta ziemia pozwala nam nie brodzić, tylko pewnie stąpać, i patrzymy na myszołowa, krążącego nad nami. Starszy opatula ramionami Parówę, ja znów rzucam kilka mądrych zdań o odpowiedzialności – naprawdę dużo umiem o niej opowiadać. Myszołów krąży i leci nad nasz dom, ale my tym razem jesteśmy spokojni. Po ostatniej grudniowej rzezi, która zabrała nam kolejne kury, perliczkę i araukanę, zrobiliśmy na wybiegu ogromne strachy na wróble [tzn. myszołowy]. Strachy okazały się tak skuteczne, że ani kury, ani kaczki, ani nawet gąsior Balbina nie wyściubiają nosa z osiatkowanej woliery, choć bramka na wybieg non stop jest otwarta. Ostrzeżenia o ptasiej grypie wciąż straszą mnie, kiedy sięgam po nowy stary telefon, ale nic tak bardzo nie straszy ptaków niż strachy. Na wróble. Z czapką. Żeby się nie przeziębiły.
23 stycznia, poniedziałek
Godzina 16 to kolejna godzina mojej stałej drzemki i wciąż jeszcze nogi mnie świerzbią, żeby iść do sypialni i się położyć. Wiem jednak, że to na nic. Już nie sypiam w dzień. Mam za to w chuj energii, która sprawia, że naczynia zmywam, robiąc około 3000 kroków. Adhd stłumione depresją wraca do łask. Krążę po domu, zaczynam robić zdjęcia książkom na sprzedaż, idę po ścierkę, żeby wytrzeć kurz z jednej, przypominam sobie, że pranie się wyprało, wyjmuję je więc z pralki do miski i wtedy woła mnie syn, że on by coś zjadł, obiad był, ale głód wciąż jest, więc wstawiam tosty do opiekacza i idę podłożyć do pieca, bo zimno jakoś, w piwnicy przy piecu stoi kubeł z popiołem, który mogłabym wyrzucić, idę więc wyrzucić i przy okazji dorzucam kurom słomy, uzupełniam wodę, dosypuję ziarna i chwilę z nimi gadam. Wracam do pieca, odstawiam kosz, orientuję się, że nie podłożyłam do pieca i wygasło, 15 minut walczę z ogromnymi kołkami, jakie mi się ostały. Kiedy wracam na górę, spalone tosty pięknie pachną węglem, pranie dalej leży w misce, a książka jak nie była wytarta z kurzu, tak dalej nie jest.
24 stycznia, wtorek
Ślęcząc ze starszym nad historią, otwieram paczkę od kuriera. Moje ślęczenie to tak naprawdę rzucane w powietrze wskazówki i słowa wsparcia nad rozterkami dziecka dotyczącymi właściwej odpowiedzi na zadanie w ćwiczeniach, a że nie umiem siedzieć jak kołek, otwieram paczkę, która do mnie mruga z biurka. Mruga, bo w paczce, oprócz zakupionego uzupełnienia garderoby dla młodszego, znajdują się moje dresy – pierwsza sztuka ubrania zakupiona od wielu miesięcy. A od miesiąca – czasem mniej, a czasem bardziej dumnie – chodzę w podziurawionych legginsach i nieśmiertelnych beżowych dresach, zszytych samodzielnie i wybitnie pogrubiających mi dupę. Paczkę więc otwieram z podnieceniem i od razu łapię pierwsze dresy, jakie widzę na wierzchu. Tłumacząc dziecku, jak ważne były akwedukty w starożytnym Rzymie [co w zasadzie powinien wiedzieć, bo pisali z tego pracę klasową, nieuzupełnione ćwiczenia jednak wprawiają w wątpliwość zasadność uzyskanej dobrej oceny] zdejmuję spodnie i wciskam nogę w upragnione odzienie. Noga średnio chce wejść, ale chuj z nią, wcisnę. Wciskam i wciskam, coraz bardziej panikując, że te dwa kilogramy, które wydawało mi się, że przytyłam, to jednak nie dwa, a dwadzieścia. No nic. Udało się. Jedna noga za mną. Teraz druga. Wykonując szalony taniec skakaniec wiję się po pokoju, wciskając drugą nogę i czuję ulgę, gdy nogawka wreszcie poddaje się i mogę wsunąć spodnie na dupę.
– Mamo, co ci jest? – pyta syn, przypatrując mi się znad zadania o Bizancjum, do którego doszedł w trakcie mojej walki z dupą i nogami. Spodnie, wciśnięte na siłę, wchodzą najwyżej do połowy półdupków i musiałabym ważyć z 30 kilogramów mniej, żeby opasały moje biodra jak przystało na dresiwo.
– Ja… ja nie wiem. – dukam. – Kupiłam rozmiar M, jak zwykle, bo oni te M zawsze robią na L, a teraz okazuje się, że to chyba jakieś XS…
– A może to nie ten rozmiar? – sugeruje syn, wybitnie oporny przed wszelkimi sensownymi rozwiązaniami, ale w tym momencie wyjątkowo rozsądny. Zerkam jeszcze raz do paczki. Moje spodnie, w rozmiarze M i całkiem sensowne wielkościowo, leżą spokojnie wśród koszulek młodszego. Spodnie, które mam na dupie, cisną niemożebnie, ale jestem pod wrażeniem, że nie pękły.
– Mamo! – drze się w tym momencie starszak. – Ja nie cierpię tego zadania! Nie zrobię go! To pytanie jest głupie! Ja jestem głupi!
– Dziecko! Nie jesteś głupi! Inteligencję po mnie odziedziczyłeś, więc nie możesz być głupi! – ripostuję i siadam pomóc dziecku w zadaniu. Spodnie na siedmiolatka tylko trochę trzeszczą, gdy zginam kolana. Ale nie na tyle, by zagłuszyć moją inteligencję.
Zastanawiam się, czy serio nie pójść w cykl dzienników, ale przekonasz mnie do tego zostając moim Patronem na Patronite.pl [info niżej]. Jeśli potrzebujesz więcej – zapraszam na podobny wpis [moim zdaniem lepszy] z zeszłego roku: Dni zniszczone przez siekierę, dzieci, kartę do bankomatu i komunizm.