Ach, uleję sobie, bo dawno sobie nie ulewałam. Co mi tam. Bo ileż można czytać, że cała Polska jest w edukacji domowej. Nie jest. I jeśli myślisz, że wypełnianie po kolei zadań zadanych przez nauczycieli na ocenę to edukacja domowa, to wstań i się otrząśnij. Tak to, niestety, nie wygląda.
To, co się dzieje teraz w szkołach, przy edukacji domowej nawet nie stało. Czytam zadania, jakie nauczyciele zadają dzieciom i łapię się za głowę. Prace na ocenę. Czas na wykonanie zadania i jak nie zdążysz wysłać, to pała. Wypracowanie pisemne na wuef o tym, czym były igrzyska olimpijskie. Nagranie modlącego się dziecka i wysłanie filmu katechecie, żeby było wiadomo, że pomodlone… Nie powiem, kto i na jaką część ciała upadł, kiedy wymyślał te bzdury. Nie powiem, kto gdzie upadł, kiedy nazwał to edukacją domową.
Czym jest edukacja domowa? Na pewno nie tym, co proponuje szkoła.
Ja staram się być w temacie ED ponieważ podejrzewam, że czeka ona moje młodsze dziecko. Zbieram na to siły i czytam, czytam, bo wiem, że nie polega ona na odhaczaniu punktów zadanych przez szkołę. Edukacja domowa uczy dziecko poza systemem. I cała jej wspaniałość polega na tym, że jest bliższa idei kształcenia niż szkoła – koncentruje się naprawdę na zdolnościach, umiejętnościach dziecka, rozwijając je bez starania się, by te umiejętności uśrednić do grupy.
W edukacji domowej na ogół rodzice dużo pracy poświęcają na to, żeby przygotować dziecko do stopniowego przejmowania odpowiedzialność za swoją edukację. Na ogół (piszę tak, bo nie słyszałam jeszcze o rodzicu, który wystawia swojemu dziecku oceny takie jak w szkole) w edukacji domowej dziecko dostaje rzetelny feedback, dowiaduje się, gdzie popełniło błąd i czego trzeba się jeszcze nauczyć. Więc jeśli występuje ocena jego nauki, to ona jest wyłącznie po to, żeby wiadomo było, nad czym jeszcze trzeba pracować. Nie jest kolejną cyferką, którą trzeba zdobyć lub poprawić, żeby na koniec na świadectwie znalazła się odpowiednia cyferka. Zatem sposób i powód oceniania dzieci w edukacji domowej oraz funkcja tych ocen są diametralnie różne niż w przypadku dzieci szkolnych. Niestety, to, że one teraz się uczą w domach, niczego nie zmienia. Nadal ich nauka służy głównie do zdobywania ocen, choć miało być odwrotnie, oceny miały służyć zdobywaniu wiedzy.
Cytat ze strony „Nasza szkoła domowa”
I kiedy ja zaglądam w Librusa starszego syna i widzę zestaw zadań do wykonania [na szczęście nie na ocenę, w szkole syna chyba myślą rozsądnie] to w żaden sposób nie mogę porównać tego do edukacji domowej, którą ja znam, o której ja czytałam, o której mi opowiadano. Dla porównania: wczoraj byłam z chłopcami w lesie. Powtórzyli nazwy drzew: brzoza, olcha, świerk, sosna, dąb, buk, topola. Widzieli mrowisko i porozmawialiśmy o pracy mrówek. Obserwowali żurawie i mogliśmy pogadać o wędrówkach ptaków. Patrzyli na wyschniętą rzekę, pogadaliśmy o zmianach w środowisku, rozpoznaliśmy dwa rodzaje trzciny, posłuchaliśmy ptaszka bąka i staraliśmy rozróżnić inne ptasie odgłosy. Wpadliśmy w błoto i pogadaliśmy o fizyce [z fizyki jestem słaba, ale coś tam pamiętałam]. Zainteresowani zaś fizyką chłopcy postanowili samodzielnie zgłębić temat: starszak szukał w książce, młodszy, nieumiejący jeszcze czytać, poprosił o wyszukanie filmiku. Skończyło się na eduelo i rozwiązywaniu zadań. Potem chłopcy narysowali, gdzie byli i co zapamiętali. Sami chcieli. Ja im tylko zaproponowałam kredki, a oni samo wybrali temat i wspólnie rysowali na jednym brystolu.
A potem weszłam do librusa i zobaczyłam zadania. Nie było ich dużo. Na pewno nie tyle, ile dostają inni rodzice [wnioskuję z tego, co czytam na forach], syn zrobił połowę w 20 minut i odłożył znudzony. Po godzinie zachęciłam go chociaż do matmy. Zrobił na odwal. Ale poprawnie. A potem, kiedy już odhaczył szkołę, wlazł na portal Eduelo [pisałam o nim tutaj] i robił wszystkie zadania, które chciał, a nie tylko te, które mu kazano.
I to mnie uderzyło, że, kurde, choćby skały srały, a kamienie pierdziały, to to, co się dzieje teraz w szkołach, to jest po prostu nauka zdalna, która z edukacją domową ma tyle wspólnego, co ja z astronautą. Nauka zdalna to po prostu odhaczanie [często, o zgrozo, na ocenę] materiału, które jest dziecku narzucony przez kogoś i rzadko się pokrywa z tym, czego dziecko chce się uczyć i do czego ma predyspozycje. I nie służy tyle dziecku, co nauczycielowi, żeby nikt mu nie gadał nad głową, że nic nie robi. No przecież robi – dał zadania do sprawdzenia przecież. I w sumie nawet nie mam jak nauczycieli za co obarczać – to znaczy obarczam tych nadgorliwych – ale reszty nikt nie nauczył innego systemu. Szkolnictwo przecież na tym polega. Albo wszystko, albo nic.
To, co mnie najbardziej wścieka w tej nauce zdalnej, która w żaden sposób nie jest ED…
To to, że te zadania, które uczeń ma zrobić samodzielnie, pod klucz i często na ocenę są realne, kiedy ktoś, tak jak ja, ma jedno dziecko w szkole, drugie ciut większe niż trzylatek i jest od lat nauczony pracować w domu. Co ma zrobić rodzic dwójki szkolnych dzieci pracujący zdalnie? Gdzie każde z dzieci dostaje 10 do 15 zadań, a nikt tego dziecka nigdy nie przygotowywał do samodzielnego szukania informacji, nikt tego dziecka nie uczył, jak ma to zrobić, więc tę rolę przejmuje rodzic, ale kiedy? Jak tu jedno dziecko, tu drugie, tu praca, a dodatkowo dom, bo, uwaga, jak w domu są ludzie, to się robi bałagan i trzeba ogarniać.
A jak ma rodzic dwójki czy trójki dzieci znaleźć czas na spełnienie roli nauczyciela i dodatkowo znaleźć tym dzieciom komputer? To jest coś, na co ja nie wpadłam, pisząc ten tekst. Bo u nas w domu komputerów jest 3 na 4 osoby i to nie problem. Ale rok temu był tylko jeden komputer – mój do pracy. A jakbym w ogóle nie miała komputera tylko jedną komórkę? Znam takich ludzi – nie mam pojęcia, jak udaje im się funkcjonować, gdy dziecko ma online wykonać jakieś zadanie do szkoły na czas. I na ocenę. A co jeśli dziecko nie ma internetu? To się miastowym może wydawać zabawne, ale ja internet mam dobry tylko w połowie domu. Z werandy nawet nie zadzwonię. Wykluczenie cyfrowe wciąż istnieje, choć tak bardzo nam się wydaje, że nie. I czytam wypowiedzi nauczycieli, że teraz każdy ma w domu komórkę albo komputer – nie, do jasnej cholery – NIE KAŻDY MA! To, że wy widzicie, że niektóre dzieci mają, to ja wiem. Ale to, że nie widzicie, ile dzieci się wstydzi, że nie ma – tego nie rozumiem.
Moje starsze dziecko ma swoją komórkę, ale to moja stara komórka do pracy z potłuczonym ekranem, oddałam mu ją do słuchania audiobooków i piosenek. Nie da się na niej pisać, nie da się zalogować żadnej aplikacji [za mało pamięci]. I moje dziecko niby ma komórkę. Ale gdyby dziadkowie nie złożyli się na komputer dla dzieci, rok temu nie byłby w stanie odrobić lekcji. Bo ja swojego firmowego komputera bym mu nie dała. Niestety. Jak mi zepsują firmówkę, to nie wyskoczę z 5 tysięcy na nowy sprzęt. I myślę, że wielu rodziców nie wyskoczy nawet na połowę tej sumy bez przygotowania.
Słyszę też głosy nauczycieli ze starszych klas – że hehehe, teraz rodzice zobaczą, jak mamy trudno. I spoko – każdy ma prawo cieszyć się z tego, czego chce, ale porównywanie jednego czy dwójki rodziców do kilku nauczycieli: chemii, fizyki, matematyki, polskiego i biologii jest trochę nie w porządku. Bo kilku nauczycieli uczy kilku przedmiotów, jak jeden rodzic ma sobie z tym poradzić i wyjaśnić dziecku wszystko, czego sam nie wie, nie musi pamiętać i nie chce wiedzieć? [przepraszam, matematyko, przepraszam geografio, przepraszam fizyko i przepraszam polaku – wybacz, że życiorysy pisarzy to nie zawsze najciekawsze historie do zapamiętania. Czasami tak, ale nie zawsze.].
Dlatego od jakiegoś czasu interesuję się ED, bo w ED bardzo ważne jest pokazywanie dziecku, jak może samo zdobywać wiedzę, jak może się samo doskonalić i co najlepsze – edukacja domowa pozwala dziecku robić to we własnym tempie, na początku z pomocą rodzica, by z czasem rodzic był tylko kierunkowskazem, pomocą a nie wykładowcą-nauczycielem. W edukacji domowej dziecko idzie we własnym tempie, nie w tempie uśrednionym dostosowanym do reszty. Jedyne, co w obecnej sytuacji się zgadza z ED to to, że syn wstaje pół godziny później niż zwykle i zamiast pędzić na lekcje, czyta o budowie człowieka. I robi to nie 45 minut, tylko czasami dwa razy dłużej, kończąc swój etap edukacji rysunkiem. W szkole dostałby minusa za nieodrobienie pracy domowej i nie słuchanie na lekcji. W nauce zdalnej – nikt się, na szczęście, nie przyczepi, jeśli syn odrobi zadaną pańszczyznę.
I wbrew powszechnej panice – co to będzie, co to będzie ze szkołą, jak nie będzie można do niej chodzić. Będzie dobrze. Choć koszmarnie współczuję forpocztom, czyli tegorocznym maturzystom [ale zaraz – ja sama przed maturą robiłam sobie „wagary” i w dwa dni nadrabiałam kilka miesięcy lekcji, maturę zdałam na 5, więc może nie będzie tak źle?] i tegorocznym ósmoklasistom. To im będzie w tym roku najciężej i im wysyłam masę wirtualnych uścisków. Ale reszta?
Reszta dostrzeże, jak skostniałym i starym systemem jest szkoła, która w obliczu epidemii potrafi jedynie wysyłać zadania do wykonania i stawiać oceny za coś, czego nie jest w stanie skontrolować [cytując znajomą – kto mi udowodni, że to ja zrobiłam matmę, a nie córka? Obie jesteśmy na tym samym poziomie]. Jak dramatycznie nasze państwo [w tym szkolnictwo] jest nieprzygotowane do współczesności. Sytuacja, w której ja, baba ze wsi, już trzy lata temu prowadziłam lajwa dla 2000 osób, a szkoła z tyloma specjalistami nie jest w stanie zrobić wideokonferencji lub zajęć online dla klasy, zwalając wszystko na uczniów i rodziców, często niewykształconych ze wszystkich dziedzin, jest dziwna.
Czy nauczyciele są winni? Nie wszyscy…
Myślę też, że czepianie się nauczycieli, że nie dają rady i walczą sposobami, jakie znają, jest bezsensowne i nie temu ma służyć ten wpis. Nauczyciele robią, co mogą. Nikt ich nie przeszkolił, nikt im nie dał sprzętu, często korzystają ze swoich prywatnych komputerów albo są zmuszeni się nauczyć. Nikt nigdy nie pomyślał, że może warto by dostosować szkołę do takich właśnie sytuacji i już dawno temu opracować metodę, w której dzieci [głównie ze starszych klas, bo one mogą już zostać w domu] zamiast siedzieć w szkolnej ławce, realizują projekty i zadania samodzielnie, w domu. Paniczny strach przed internetem, jaki co jakiś czas wybucha w szkołach, też nie pomaga. Nie ma zajęć wyjaśniających, jak wybierać źródła, jak odróżniać fake newsy, jak weryfikować informację. Cały program szkolny, jaki widzimy na tej stronie, nie zawiera w sobie wyjaśnienia, czemu dzieci mają korzystać z tych konkretnych form dydaktycznych, czemu właśnie je wybrano, czemu odrzucono inne? Co decyduje o ich wartości, a co powoduje, że odrzucamy resztę? A to informacje, które w dzisiejszym świecie są PODSTAWĄ do funkcjonowania w internecie. Bo potem z tych dzieci wyrastają dorośli, którzy nie mają pojęcia, jak sprawdzać informacje i wykupują zapas papieru toaletowego i makaronu na rok po przeczytaniu artykułu w szmatławcu. I powtarzam – to nie wina nauczycieli. Tylko systemu.
Mnie też nurtuje jeden fakt – a co jeśli, mimo wszystkich zastrzeżeń, to się uda? Jeśli to wyjdzie? Dzieci zrobią ten materiał przy pomocy rodziców lub bez ich pomocy? Co jeśli ten system się sprawdzi? To wówczas powstaje pytanie: po co szkoła? Skoro „nauka zdalna” da radę?
Nauka zdalna, a nie edukacja domowa, jak niektórzy uważają. Do edukacji domowej, dzieciom kontrolowanym systemem szkolnym, jest naprawdę bardzo daleko. ED nie polega aż na takiej kontroli. Ale jeśli chcesz choć trochę przybliżyć dziecko do naturalnego zdobywania wiedzy, faktycznie, teraz masz okazję. Chociaż spróbować porównać – ile dziecko nauczy się przy zwykłej zabawie i twojej przy tej zabawie asyście, a ile wyniosło z odrabiania lekcji na ocenę – zrób to.
Jestem wdzięczna za każde polubienie lub udostępnienie tekstu.