Bez dzieci źle, ale z dzieciami jeszcze gorzej – macierzyństwo na jednym zdjęciu

Kiedy dzieci wyjechały, tęskniłam. W sumie mogę powiedzieć, tęskniłam jak nigdy, bo zawsze na ich wyjazdy przygotowywałam listę zaległych wpisów, miałam zestaw maili do odpisania i wszystkie takie rzeczy podczas ich nieobecności nadganiałam. Zazwyczaj tak było. Tym razem chłopcy wyjechali dość niespodziewanie i nie zdążyłam przygotować sobie nic do pracy. Nic kompletnie. Przez moment, zastanawiałam się, czy samej gdzieś nie wyjechać, ale wiadomo, jak „łatwo” planuje się wakacje na ostatnią chwilę w wakacje. Więc siedziałam sama w domu. I nie robiłam w sumie nic chyba po raz pierwszy w życiu na tak długą skalę.

 

 

 

Wiesz, jestem na tym etapie bycia matką, na którym ciężko skupić się w stu procentach na sobie. Są te piękne filmy, na przykład mój ulubiony „Holiday”, gdzie kobiety wyjeżdżają na urlopy i jedna z nich odkrywa potencjał swojej osoby, od razu znajduje sobie zajęcie, a druga budzi się rankiem, całe godziny układa rzeczy w szafie i rozgląda się po okolicy, a potem otwiera zdziwiona oczy i pyta „So, what now?”, zamierzając się spakować i szybciutko wrócić do starego życia. Ja jestem połączeniem tych dwóch osób. Z jednej strony zawsze sobie znajdę jakieś zajęcie i pasję, z drugiej – cały ten tydzień bez dzieci był dla mnie twarzą Cameron Diaz, świadomej, że została rzucona w tę sytuację na chwilę, zaraz wróci do starego porządku i w sumie nie ma sensu zaczynać nic od nowa, nic planować, bo wszystko się zaraz skończy.

 

A do tego, bez dzieci, tych małych, potrzebujących mnie najbardziej i nie poświęcających godzin na obsługiwanie i zabawianie swojej osoby, na chwilę stałam trochę jak rybka bez powietrza. O czym pisać, jeśli wokół nie latają żywe dowody moich racji? Co ja mam w sumie robić, skoro zaraz będę musiała skończyć się cieszyć wolnością i znów na nic nie będę mieć czasu?

 

Posprzątałam każdy kącik mieszkania, przemeblowałam szafy, przeorganizowałam kuchnię, przeczytałam i przesłuchałam prawie wszystkie najciekawsze książki, jakie „od zawsze” chciałam przeczytać lub ponownie przeczytać, wydałam połowę kasy na zakupy nowych kwiatków, doniczek, zasłon i akcesoriów do domu, żeby pokombinować z nowym wystrojem, pisałam teksty, które nie podobały mi się tak bardzo, kiedy nie miały iskry błyskotliwości starszaka i słodkiego uroku młodszego.  Po głowie kołotał mi się tekst o macierzyństwie, ile daje radości, ile pasji, jak wiele możemy czerpać od naszych dzieci i jak wiele tracimy, kiedy one odchodzą. Gdy ich nie ma – nie ma motoru działań, takiej siły napędowej. Nie zrozumcie mnie źle – ja się sama potrafię wystarczająco napędzić, a nawet rozpędzić, ale w dzieciach znajduję coś, czego często szukam w innych miejscach bezskutecznie. W dzieciach znajduję inspirację.

 

I kiedy już miałam na języku ostatnie słowa tekstu wychwalającego macierzyństwo, to chłopcy wrócili.

 

Wrócili cali i zdrowi. Głośni i zuchwali. Angażujący ponad normę, weseli, radośni, pełni niewyczerpanej energii i sił, na które z kolei ja nie byłam gotowa, bo zapomniałam, że to aż tak bardzo. Że to wszystko wyleje mi się na głowę w tak skondensowanej i zmieszanej mikserem bez przykrywki formie. Że starszak na dzień dobry zacznie biegać tak bardzo, że rozbije sobie do krwi palec u stopy, podczas gdy młodszy bezceremonialnie zacznie wspinać się na zasłony. Że obaj dostaną ataku płaczu w jednej chwili i nie będę wiedziała, do którego lecieć najpierw, że kiedy jeden przygotuje się w trzy minuty i będzie gotowy stał u drzwi, drugi zastrajkuje i będzie sterczał nad jednym butem, smęcąc, że nie, że po co, że on jednak nie, a kiedy stwierdzi, że tak, zastrajkować postanowi młodszy.  I kiedy robiłam sobie makijaż i dość się spieszyłam, by robić go nerwowo, bo jęki młodszego, że starszy coś tam, a potem jęki starszego,  że znów młodszy, i już już prawie zrobiłam konturowanie, mażąc pędzlem jakkolwiek i zdecydowanie za mocno, bo za nogę ciągnął już młodszy i domagał się wszystkiego, to ja właśnie wtedy zrozumiałam, wtedy do mnie dotarło i uderzyło jak obuchem w głowę, jakie naprawdę jest to macierzyństwo.

 

To wieczne spóźnianie.

To ciągły nerw, że z niczym się nie wyrabiam.

To ten pędzel w dłoni.

To karykaturalnie wymazana twarz.

To niepotrzebny cyc na wierzchu, bo jednak chodziło o tulanie, a nie o jedzenie.

To podniesione do góry oczy i ciche westchnienie ulgi, że to się kiedyś skończy.

I poczucie, że za tym zatęsknię jak za czymś najdroższym na świecie.

 

 

 

Joanna Jaskółka

Joanna Jaskółka – w Sieci znana jako MatkaTylkoJedna – od dziesięciu lat przybliża życie na wsi i pisze o neuroróżnorodnym rodzicielstwie w duchu bliskości. Autorka książki „Bliżej”.

Wspieraj na Partronite.pl

Możesz wesprzeć moją pracę, dołączając do moich patronek.

Spodobał Ci się mój artykuł?

Możesz wesprzeć moją pracę
i postawić mi wirtualną kawę.

Może Cię też zainteresować...

Rzuciliśmy szkołę! (2)

Tydzień na edukacji domowej – jak zorganizowałam chłopcom naukę?

Rzuciliśmy szkołę!

Rzucamy szkołę i przenosimy się do Szkoły w Chmurze [podkast]

DSC_2519

Ciekawostki o kurach, z których pewnie nie zdawałaś sobie sprawy

0 0 votes
Ocena artykułu
3 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Julia Kotecka
Julia Kotecka
6 lat temu

Ja wiem, że się czepiam, i to już drugi raz – „dzieciami” to efekt zamierzony, czy ze szczęścia?

IWA
IWA
Reply to  Julia Kotecka
6 lat temu

Stali czytelnicy wiedzą, że u Matki błędów ort. gram. czy styl. nie znajdziesz choćbyś szukała z lupą….

Nieidealna Anna
6 lat temu

Asia,super zdjecia. Zyciowo,tak jak u mnie. Po prostu jakbys wyjela mi mysli z glowy 🙂