Budzi mnie ból. Pulsujący od biodra ucisk, rozchodzący się na całą nogę. Usiłuję zmienić pozycję, ale nie mam miejsca – w moim łóżku, które wczoraj jeszcze było puste i tylko dla mnie leży młodsze dziecko, pies oraz dwa koty. Ból wywołuje zaś solidna budowla z klocków ulokowana centralnie pod udem. Dopiero za pół godziny się dowiem, że to budowla z wczoraj, po którą syn w nocy wstał, żeby było mu lepiej. I jemu pewnie było lepiej, ja mam odcisk na dupsku. Zerkam na zegarek. Fuck. Znów zaspaliśmy.
Nici z ładnego zdjęcia, jak rano uprawiam jogę wśród śpiewu ptaków. W panice robię sobie szybko dzieci i budzę kawę. Cóż za cudowny poranek, taki spokojny i rześki. Patrzę się w zapaskudzone lustro i zastanawiam się, czy trafi się kiedyś taki dzień, że po umyciu czystość utrzyma się dłużej niż 5 godzin.
Wołam dzieci na śniadanie. Śniadanie z najwyższej półki na jaką mnie dzisiaj stać czeka na stole razem z czapkami, które chłopcy z chichotem podrzucają i uciekają do pokoju bawić się w potwory. Tosty z dżemem i herbata stygną, bo czapki nie chcą iść jeść. Czas ucieka. Popijam kawę i odliczam czas do pierwszego krzyku, że jeden drugiego pobił.
Dwie minuty.
Siadają do śniadania. Zjadają, jęcząc, że muszą szybko. Starszak rusza w codzienną podróż do komputera na lekcje. Schodzi mu się, bo to całe pięć metrów. Długa i ciężka podróż, trzeba go zrozumieć. Wyganiam młodszego na werandę, daję kotom jeść, wypuszczam na chwilę psa na dwór, ale wraca, bo mu zimno. Młodszy zapina kurtkę. Walczy z suwakiem. Wkurza się. Rzuca kurtką. Wkłada buty. Sięga po kurtkę. Walczy z suwakiem. Wzdycham i idę do auta. Krzyczę zza kierownicy, że albo wsiada, albo jadę sama. Gdzie miałabym jechać sama? Nie wiem. Ale krzyczę. Działa. Jakimś cudem moje dzieci nie chcą, żebym gdzieś jechała sama.
Jedziemy. Na miejscu syn gramoli się z pasów i pada na ziemię. Ręce utytłane, twarz dziecka wściekła, buzia mówi, że on nie idzie do przedszkola, wraca do domu, bo taki brudny nie będzie nigdzie łaził. Wycieram dziecko chusteczkami, uspokajam, trzymam kciuki, żeby się udało. Udaje się. Po 15 minutach jestem znów w aucie. Jadę do domu, gotowa do pracy.
W domu czeka mnie zawalony zlew i kot na komputerze. Mogłabym sprzątnąć lub coś napisać, ale sprzątanie mnie przerasta, a z kotem nie będę walczyć. Pies daje mi znać, że nie wypuściłam go rano na dwór pobiegać, więc od pogryzł mi kabel od laptopa. Zapomniał, że po dwóch minutach skomlał pod drzwiami, ale czego ja oczekuję od psa. Czyli pisanie samo się wykluczyło, komputer ma tylko 15 procent. Starczy na zamówienie nowego kabla. Złopię dwie kawy, odpisuję na kilka maili, ogarniam trochę kuchnię, sprzątam kuwetę, słucham chwilę, jak starszak na lekcjach online. A potem… A potem przesuwam psa z kanapy na bok, łykam antydeprecha i kładę się na drzemkę. Pierdzielę.
Wstaję po 1,5 godzinie z wyrzutem sumienia. Teoretycznie powinnam teraz wrzucić inspirujące zdjęcie jaka to jestem pracowita i ogarnięta, wszak czasami dostaje wiadomości pełne podziwu, że jak ja to ogarniam, dom, dzieci, praca. Ta myśl mnie motywuje. Skoro inni myślą, że to ogarniam, to powinnam ogarniać. Wchodzę do łazienki rozporządzić się z praniem…
… i ogarniam, że za godzinę muszę jechać po młodszego do przedszkola, a jeszcze wypadałoby w piecu rozpalić. Zostawiam pranie, schodzę do piwnicy. Walczę z 40 minut usiłując wzniecić ogień w mokrym drewnie i na złamanie karku pędzę z psem na dwór, a potem po młodszego do przedszkola.
Dopiero w domu stwierdzam, że gdybym zerknęła w lusterko i skorzystała z chusteczek, które wożę w aucie, nie musiałabym zastanawiać się, czemu ludzie się na mnie patrzą. Przeklęta walka z piecem i tak nie wyszła. Daję dzieciom płatki z mlekiem i schodzę do piwnicy rozpalać od nowa.
Kiedy piec już buzuje, w pokoju dzieci zastaję sytuację krytyczną. No stało się. No stało. Dżizas. Jakbym zrobiła obiad, stałby nietknięty na stole i nic by nie zleciało na podłogę, ale płatki z mlekiem są ekstra, więc trzeba z nimi latać po domu, a dlaczego nie? Wyrzucam chłopców na dwór, będzie chwila spokoju. Ogarniam podłogę po płatkach, sprzątam trochę w pokoju. Komórka mi pika od wiadomości i maili, dochodzi 15, mam zaległości, każdy czegoś chce. Siadam na chwilę, żeby zerknąć robotę, na szczęście bohaterowie w moim domu nie dają mi długo popracować. Wracają i zaczynają bitwę.
Na chwilę przyjeżdża moja siostrzenica. Bawi się z chłopcami, a potem Kosma zarządza robienie zupy. Oddycham z ulgą – kiedy dzieci będą zajęte, ogarnę łazienkę i pranie. Po powrocie do kuchni zastaję widok gorszy niż rano, a przecież ogarniałam wcześniej! Z niemocy nagrywam stories, w nagrywanie włącza się starszy, zadaje obserwującym pytanie i przez 10 minut dzielnie odpowiada na wiadomości. Ja dzielnie przepycham kibel i doszorowuję umywalkę. Jest dobrze. Jest szansa, że wieczorem umyję zęby przy czystym lustrze.
Siostra cioteczna wraca do domu, a chłopcy pytają, czy karmiłam dziś koty.
– A to mój obowiązek? – pytam niewinnie, jakbym mogła ich nie nakarmić. I Łajza, i Fleja, nie nakarmione, nie dadzą spokojnie posiedzieć i jęczą gorzej niż dzieci, którym zabrano czekoladę. Jednak chłopcy się przejmują. Bawią się z kocicami, a potem wyciągają puszki i karmią, żeby mogły spokojnie przyszykować się do snu. Potem dzieci znikają w pokoju, a ja znikam przy komputerze przygotować coś na wieczór na fejsa. Kiedy kończę, w pokoju zastaję taki widok. Minecraft rządzi. Bałagan też.
Kiedy już zagoniłam chłopców do jako takiego ogarnięcia pokoju, kiedy już zjedli kolację [tosty rządzą, tym razem z serem i szynką, sorry, nie pojechałam do sklepu i tylko to zostało w lodówce] i poszli myć tyłki, zalewając mi przy tym pół łazienki i chlapiąc świeżo wyczyszczone lustro, kiedy już zrobiłam 2500 kroków przynosząc im po kolei do łóżka: czapkę, ukochanego miśka, wodę, kremik, bo zapomnieli się wysmarować, znów wodę, bo wypili, kolejną czapkę, bo jednak nie ta, kiedy już ich wygłaskałam, wycałowałam i przeklęłam, że jeszcze nie śpią – dzieci zasnęły, a ja siadłam do pracy.
Dochodziła druga w nocy, kiedy ocknęłam się z mailowo-komentarzowego-wpisowego amoku. A w zasadzie ocknęły mnie jęki psa, którego wcześniej wypuściłam. Mój obronny pies, powszechnie zwany posokowcem kanapowym w dziczy wychowanym, jęczał, że mu dupka zmarzła. Wpuściłam psa, poszłam się kąpać. Nalałam se wody do szklanki, żeby łyknąć leki, i usiadłam, patrząc na kuchnię z nadzieją, że jutro, a w zasadzie już dzisiaj, uda mi się posprzątać.
Zdążyłam upić dwa łyki, kiedy Łajza okupująca parapet przebudziła się i zaczęła się tulić. A potem wsadziła łapę do szklanki i zaczęła ją sobie z zapałem oblizywać. Zostawiłam jej szklankę i poszłam do łóżka.
W łóżku czekało na mnie już wędrujące w nocy dziecko i pies. Na poduszce leżała solidna budowla z klocków. Westchnęłam, przesunęłam budowlę pod dupę, położyłam nogi na chrapiącym psie i zasnęłam, licząc, że za pięć godzin wstanę na czas i kolejny dzień będzie przynajmniej tak samo dobry jak poprzedni.
#rodzicielstwobezfiltra
Wpis powstał w ramach współpracy z firmą WaterWipes, która produkuje chusteczki nawilżane jedynie wodą (w 99,9%) z dodatkiem ekstraktów roślinnych [nadają się więc dla niemowląt, dzieci oraz do mojej wrażliwej na różne dziwne specyfiki skóry] i jest elementem kampanii #rodzicielstwobezfiltra. Pod tym linkiem można przeczytać inne teksty i obejrzeć filmy, powstające w ramach tego projektu. Poruszanych jest dużo tematów tabu, rzadko poruszanych kwestii. Do końca roku pojawi się jeszcze kilkanaście tekstów – zerkajcie na stronę, jeśli chcecie odetchnąć od idealnego świata.
WaterWipes poprosili mnie o to, żebym opisała mój dzień bez filtra, bez udziwnień i upiększeń, jak to cudowne życie wiodę na co dzień i jak wspaniale jest mieć dwójkę dzieci z zaburzeniami oraz jak cudownie sobie radzę ze wszystkim. Nawet kiedy mam chusteczki WaterWipes pod ręką, potrafię wyjechać po dziecko ubabrana piecem i spocona po spacerze z psem. No życie. Prawdziwe życie, nie to przefiltrowane przez Instagram. I z jednej strony rozumiem tę potrzebę pokazania się z najlepszej strony, z drugiej martwię się tym, jak bardzo przekłamuje to rzeczywistość. Patrzymy się na te piękne mieszkania, piękne twarze, wyczyszczone pryszcze i porządne jedzenie i szlag nas trafia, że dojście do tego ideału jest dla nas czasami nieosiągalne. Ale dla każdego bywa nieosiągalne. Czasem nasze dni płyną jak z płatka i wszystko wychodzi, a czasem jest pod górkę i dryfujemy na łodzi prania i niepozmywanych naczyń. I często jest tak, że jedna i druga sytuacja jest jak najzupełniej naturalna.