Wstaję z krzesła, odwracam się i jakoś dziwnie zaczepiam nogą o krawędź krzesła, że lecę twarzą na podłogę i dziękuję w duchu za duże cycki amortyzujące upadek. Leżę na ziemi i analizuję, co się stało. W domu jest cicho. Nikt nie słyszał mojego upadku, nikt nie widzi mojej rozplaskanej na podłodze dupy. W domu jestem sama. Zaczynam się histerycznie śmiać. W domu jestem sama. W domu jestem sama.
Po ośmiu latach wciąż z jakimś dzieckiem, po napisaniu e-booka o 150 darmowych zabawach, bo tyle i nawet więcej w tym czasie wymyśliłam i przetestowałam, żeby czymkolwiek zająć wreszcie jakieś dziecko, nadszedł ten czas, że jedno dziecko jedzie do szkoły, a drugie [NARESZCIE] do przedszkola. Rano cisza świdruje mi uszy, a jedynym wkurzającym dźwiękiem jest sójka piszcząca na czereśni i kot drapiący w kuwecie.
Ale rano było głośno. Jeden chciał na śniadanie płatki, drugi tosty, kiedy pierwszy dostał płatki, drugi stwierdził, że też chce i w nosie ma dochodzące aktualnie tosty. Kiedy tosty wystygły, obaj stwierdzili, że w sumie to by dojedli tosty. Żaden nie wiedział, gdzie ma buty, na przypomnienie o umyciu zębów obaj schowali się pod kołdrę. Pod kołdrą jeden niechcący trącił drugiego nogą, drugi oddał trącenie trzy razy mocniej, wyciągałam spod kołdry kłębowisko nóg i rąk i wycierając krew z jednego rozbitego nosa, prowadziłam do łazienki odliczając minuty do odjazdu.
W łazience jeden stwierdził, że nie chce myć zębów, więc kij mu w oko, nie myj, skwitowałam. Na co awanti, krzyk i wrzask, bo jak on może nie myć, jak mu się zęby bez mycia zepsują i brzydko z buzi będzie pachnieć. No to myj, odpowiedziałam. I wrzask, bo mu się nie chce. Kumasz, kobieto. On chce umyć, ale mu się nie chce.
I kotłowanina, bo jeden chce pastę z ząbkiem, a drugi z pokemonem, ten pot na plecach, gdy orientujesz się, że popełniłaś błąd nadmiaru i za dużo wyboru oznacza dramat, krzyk, kociokwik. Zęby umyte po dwa razy, każdy raz inną pastą, wymiennie, ale bez mycia buzi, bo woda zimna i już zęby szczękały tak, że policzki tego chłodu nie zdzierżą.
I wychodzimy, out, plecak, plecak, plecak, o plecaku pamiętaj. Wyjdź z auta, wróć do domu, odłóż książkę, weź plecak, bo ja nie chcę chodzić za twoimi rzeczami, ale czemu, mamo, jestem zmęczony, urażony, skotłowany. Jeden idzie, drugi gryzie pas od fotelika, gryzie i gryzie i dżizas, nadgryza, ja pierdzielę, nowe auto, ledwo co kupione, szesnastoletnie, ale na podwórku miesiąc stoi. Szesnaście lat u kogoś w idealnym stanie, u nas po miesiącu pas nadgryziony, jakbyśmy Tworki w aucie odprawiali, jakbyśmy kneblowali ich na siłę i bez litości.
Knebluję buzię suszonymi jabłkami, przejmuję plecak, siadam do auta, wysiadam, bo domu nie zamknęłam, wsiadam, jadę.
A teraz leżę na podłodze. Leżę z obitym cycem, leżę jak kłoda i jestem sama w domu. Po ośmiu latach człowiek się wreszcie ogarnął i dzieci wysłał na edukację. Leżę na podłodze i tak mi dobrze. Poduszki mi brakuje, ale kij. Trudno. Ręka też dobra.
Z drzemki na podłodzie budzi mnie telefon.
Gdzie jestem, bo dziecko w przedszkolu miałam odebrać 30 minut temu.
Byłam sama w domu.
I się wyspałam.