Kiedy któraś z czytelniczek napisała mi pod pierwszym szpitalnym zdjęciem, że zazdrości, bo będę miała wczasy, w szpitalu odpoczniesz, parsknęłam śmiechem. Nie wiem, co wy robicie w szpitalach, ale mi się jeszcze nie zdarzyło w żadnym odpocząć, a kiedy już mnie wypiszą, czuję się niemalże jak po obozie katorżniczym dla nieposłusznych matek.
Szpital to męczarnia. Tuż po przyjeździe zapakowali mnie na KTG [taki przyrząd do monitorowania serca płodu i ogólnie – tych wszystkich ruchów w brzuchu – skurczy, kopnięć dziecka itp. Wyjaśniam, bo ja w pierwszej ciąży szłam w ciemno, myślałam o przyrządzie podobnym do tych wielkich komór, do których wjeżdżali pacjenci dr. Housa, a ktg to zwykłe pasy , pod które podpina się liczniki – na filmie niej widać :D]. I tak sobie leżałam jakieś półtorej godziny, potem znów półtorej, a potem jeszcze trochę, bo zapis znowu był średni. Plus te wszystkie badania, które musieli mi zrobić i już o 11 w nocy spałam jak aniołek, o ile aniołki potrafią sypiać na szpitalnych łóżkach.
Historyjka o KTG
Poranek zaczął się o boskiej godzinie tuż przed szóstą, a jak już wyszła pani od krwi, potem od moczu, potem od tętna, a wreszcie przewinęły się przez pokój sprzątaczki, które zapomniały zamknąć drzwi, więc musiałam zrobić to sama, w efekcie – całkiem się rozbudziłam i zaczęłam marzyć o kawie, która podtrzyma mnie życiu. Kawy nie zlokalizowałam, za to znalazłam na talerzu śniadanie [widoczne na filmie :D]. Gdy tylko wykonałam telefon do Chłopa, żeby jak najszybciej przywiózł mi mały czajnik z pensjonatu, znalazłam małą kuchenkę z czajnikiem gdzieś na końcu korytarza, ale nawet nie zdążyłam sprostować pomyłki, bo wzięli mnie na usg. Po usg znów seria badań i niespodzianka:
– Wie pani, wczoraj była pani tak długo na ktg, to dziś zapraszamy panią na testowanie nowego sprzętu, nie będzie pani musiała leżeć, będzie pani normalnie chodzić po całym szpitalu! Proszę ze mną, sprzęt jest na sali porodowej.
No to podreptałam zobaczyć ten cud techniki, ale okazało się, że cud działa w promieniu 100 metrów, jeśli nie zawadzają ściany, a że ścian dużo, to mogę chodzić, ale tylko po sali. Sztab lekarek i pielęgniarek kontemplowało fakt mojego chodzenia jakieś 10 minut i wreszcie sobie poszli, a ja zostałam sama z możliwością chodzenia wokół cudu, ale bez książki, gazety, telefonu, czegokolwiek, co by mnie przez te pół godziny zajęło. Usiadłam więc i zaczęłam wgapiać się w wykres. W pewnym momencie na salę wszedł mój ulubiony ginekolog:
– Ale proszę nie siedzieć! Może pani chodzić, nie musi pani siedzieć! Fajnie tak chodzić! Proszę sobie zobaczyć i pochodzić!
Zaklaskał w rączki i poszedł. A ja zostałam, taka mogąca chodzić, ale nie wiedząca gdzie. Poczytałam więc sobie rozwieszone na sali tablice o zakleszczeniach dziecka w macicy, o postępowaniu w trakcie nagłego krwotoku podczas porodu, o różnych porodowych komplikacjach, a kiedy już kończyłam tablicę o wyjmowaniu martwego noworodka z dróg rodnych, przyszli lekarze i stwierdzili, że cud urządzenie nie zapisało mojego wyniku, bo coś się rozładowało. Gdybym leżała, pewnikiem zwróciłabym uwagę, że faktycznie zapis jest połowiczny [nie notował skurczy], ale że miałam się cieszyć możliwością chodzenia, to chodziłam, przecież kazali.
Ale że ktg zaczęli, to chcieli skończyć. Położyli mnie więc na łóżku porodowym, podpięli pod cud techniki i kazali te kolejne 40 minut leżeć, żeby zapis w dokumentach był poprawny. No to leżałam. Ale że cud techniki stał dość daleko od łóżka, to nawet nie wiedziałam, co on tam zapisuje. I czy w ogóle zapisuje. Nie, nie zapisywał. Coś się rozłączyło i kiedy pielęgniarka mi to oznajmiła, poprosiłam tylko o to, żeby przyniosła mi moje gazety i telefon. Wytrzymam. Co mam nie wytrzymać. Dla dobra dziecka.
I się zaczęło, kolejne [trzecie już] czterdziestominutowe ktg. Na szczęście gazeta nie pochłonęła mnie na tyle, żebym po pół godzinie nie zauważyła, że w cudzie techniki… skończył się papier. Kiedy pielęgniarka powiedziała, mi że musi ustawić cud na kolejne [czwarte już!] 40 minut, bo przy zmianie papieru coś się znowu nie zapisało, to już nawet nie czułam łez na policzkach.
Pytacie się, czemu tu trafiłam – no cóż, przez trzy miesiące siedziałam sama, czekając aż Chłop wróci a to ze szkoleń, a to z poligonów, a to z jeszcze innych rzeczy. Liczyć mogłam wyłącznie na moich rodziców, którzy też przecież mają swoją pracę i obowiązki, a reszta rodziny, mimo szumnych obietnic, że przyjadą i pomogą [zawsze szumią], jakoś się trzymała z daleka. Sama ogarniałam dom, histerie Kosmyka [strasznie przeżywał zmiany], wybiegałam z domu, gdy dzwonił telefon [mam zasięg tylko na podwórku], a potem z krzycząc do słuchawki „zaraz wracam”, zaganiałam wybiegającego za mną Kosmyka do domu, sama paliłam w piecu i złaziłam z brzuchem po stromych schodach piwnicy czasem dwadzieścia razy dziennie, bo akurat w momencie rozpalania, Kosma chciał siku albo pić, albo wszystko naraz, więc musiałam lecieć na górę. Sama też w sumie ogarniałam psa, potem króliki, ogród, koparę, dżizas, jak zaczęłam rozmawiać z lekarzem o tym, że jeszcze tylko jeden dzień zostanę sama, to puknął się w głowę i powiedział tylko: nie zostanie pani, proszę zrobić armagedon i nie puszczać nikogo od siebie na krok. Cały czas ktoś musi przy pani być.
No i był, ale trzy miesiące samotnej walki dały o sobie znać i wyniki wyszły tak okropne, że mnie przygwoździli w szpitalu. Ale ok, jest dobrze. Skurcze mam, ale takie, że ani poród, ani wycieczka. W sumie mogą mnie niedługo wypisać, bo, jak to powiedział mój lekarz, dziecko się za dobrze w brzuchu poczuje i trzeba je będzie okscytocyną wyganiać. A po co je sztucznie wypychać i przedłużać jeszcze bardziej poród?
No. Podkurowałam się, podleczylam, pobiłam rekord leżenia/chodzenia na ktg, pocieszyłam się, że sztab lekarski ogląda z zainteresowaniem moje usg i teraz pozostaje bać mi się dwóch rzeczy: karmienia piersią oraz tego, że po porodzie lekarz przyjdzie i naciśnie mi bez kozery brzuch, aż wyleci cala krew ze środka. Dwie moje porodowe traumy, o drugiej nie omieszkam uprzedzić jeszcze na tym całym zabawnym fotelu do rodzenia 😀
A tu krótki kolaż z dnia, w którym trafiłam do szpitala [wszystkie kolaże tutaj]:
Joanna Jaskółka
Joanna Jaskółka – w Sieci znana jako MatkaTylkoJedna – od dziesięciu lat przybliża życie na wsi i pisze o neuroróżnorodnym rodzicielstwie w duchu bliskości. Autorka książki „Bliżej”.
sala z łazienką kurde prawie jak w hotelu 🙂
Przez całą ciążę z Lidką najbardziej bałam się, że trafię do szpitala. Na szczęście udało nam się tego uniknąć aż do porodu. Jedzenie było znośne, tylko zwykle zimne. I nie zapomnę jak na którąś kolację dostałam dwa plastry mortadeli w obrzydliwym sosie… Bleee do dzisiaj nam odruch wymiotny na samo wspomnienie.
Trzymaj się ciepło
W szpitalu, w którym leżałam tydzień na patologii ciąży i rodziłam największym zaskoczeniem poza brakiem wody w nocy (był remont), położną z anginą, która uparcie wmawiała mi, że nie rodzę, bo „nie wyglądam na rodzącą” i odsyłała mnie z nospą do łóżka – na złość jej urodziłam tamtej nocy, zaskoczyły mnie jeszcze tylko buraczki z octem do obiadu dzień po porodzie 😉
W szpitalu bylam jedynie kogos odwiedzic i nie znam osoby tora bylaby z tego zadowlona, ale jak mus to mus 🙂 tak sie skalda, ze do tej pory jedynie czytalam to co piszesz a dzis obejrzalam sobie dwa filmiki to jest plusy i minusy miezkania w lesie 🙂 miło się Ciebie słuchalo 🙂
pozdrawiam
http://zakochana-kobietka.blog.onet.pl
Tak. Ja szpitali też nie uważam, za miejsce odpoczynku I w sumie całą drugą ciążę bałam się nie samego porodu, co leżenia później w szpitalu. Dieta szpitalna to już w ogóle tragedia jakaś. Pamiętam kiedyś na patologii kolację składającą się z rozgotowanej parówki i siedmiu kromek chleba. A ostatnio jak byłam z rocznym dzieckiem w szpitalu, to na śniadanie dostał kawał kiełbasy, na pierwszy rzut oka, takiej z tych, co to w składzie więcej flory niż fauny. No i kurczę – co prawda nie wiem czy we wszystkich szpitalach tak jest, ale w tych, które miałam „przyjemność” odwiedzić – kolacja była między czwartą a piątą. I do śniadania nic. A ze śniadaniem jakoś się nie spieszyli. No nic. O diecie szpitalenej są oddzielne strony i fanpage na faceboogu, to już nie będę dokładać. Życzę zdrowia i jak odpoczynku. Prawdziwego:)
nie cierpie leżeć w szpitalu … zwłaszcza jak czuję że niepotrzebnie leżę – tzn z jednej strony przenoszona ciąża więc warto być pod kontrolą, ale z drugiej to bym jeszcze biegać mogła więc na cholere mnie trzymają 😉
ps. ja w orłowskim rodziłam i szczerze moge polecać 😉
pps. a co do tego naciskania brzucha to japierdziu mało się nie odwinęłam lekarzowi … jakby nastolatkom mówić o tych wszystkich „urokach” ciąży to wielu by sie sexu odechciało 😛
szpital niezły nowiutkie ale pokoik samotny… wolałabym by był dla 2 osób lub trzech by można było do kogoś się odezwać… też mam obawy że tak zakończę jak Ty bo ciągle jestem sama a do ogarnięcia dom i dwójka dzieci ech…w sumie w każdej ciąży lądowałam w szpitalu więc pewnie i teraz też tak będzie….
No. Teraz jak Cię wypiszą rób jak największy raban, niech wszyscy Ci usługują, żebyś trafiła po raz kolejny dopiero na poród. Inaczej zagłodzą Cię tymi sniadaniami i kolacjami.
Też mam porównanie szpitala prowincjalnego i w mieście wojewódzkim. Oczywiście wygrywa prowincja z małym wyjątkiem – badania usg na wyzszym poziomie w wojewódzkim.
Trzymaj się i byle do domu. Dla mnie w szpitalu to tez żadne odpoczywanie.
Ale pokój jak na szpital fajny, choć chyba wolę takie 2-3 osobowe gdzie jest z kim pogadać. Zaś badania w pokoju to wypas, którego w wielu miejscach brak. W pierwszej ciąży leżałam w 2 różnych szpitalach i zdążyłam się na oglądać dziwnych przypadków. W tym jedno dziecko uratowane tylko dlatego ze tetno plodu było badane właśnie na sali bez przebiezki na badanie.
No właśnie! Oprócz ktg robionego na własnym łóżku trzy razy dziennie, do tego tętno rownież trzy razy dziennie i również na własnym łóżku 🙂 Gdybym nie lubiła chodzić, pewnie w ogóle bym nie wstawała 🙂
Poza plusami dla dziecka ja te badania w łóżku wspominam doskonale, bo i leki i cześć badań miałam zlecone w środku nocy – inaczej przy 4-6
Ja tez namietnie lezalam pod ktg. Wszystko byloby dobrze ale w ciazy wszystko boli po 5 minutach lezenia 🙂 ja rodzilam w szpitalu klinicznym takze w drzwiach zawsze stala stazystka i co chwile sie pytala czy czegos noe trzeba… masakra. I te pytania. Nienawidze gdy ktos nieproszony sie odzywa: ktory tydzien, co sie stalo, a jakie imie i wogole rozmiar buta itd. Chwili spokoju w ciszy w szpitalu nie mialam…
Ciekawe, która pierwsza eksmituje dziecko? 🙂 (U mnie termin na 27/05).
Fakt, królica nas obie wyprzedziła.
Na prawdę masz niezłe warunki w szpitalu! Jak rodziłam w PL było nas 9 na sali, a kiedy zaserwowali marchewkę na obiad i 5 lasek z sali się skusiło (głodowe porcje obiadowe również, więc to chyba już była walka o przetrwanie), a w nocy mieliśmy koncert na 5 małych gardełek, to już nie brzmiało jak mruczenie 😉
Moja babcia pochodziła z Pisza.
Szpitali nienawidzę, chociaż odpukać, leżałam w samych przyjemnych i to statystycznie mało 😉 Trzymaj się ! Warunki faktrycznie klasa!
Współczuję przebywania w szpitalu. Za wszelką cenę unikam takich miejsc. I prawdę mówiąc tekst o tym, że w szpitalu można odpocząć trochę mnie rozbawił. Badania może i faktycznie są męczące, ale jak napisałaś przynajmniej wiesz, że jesteś w dobrych rękach i lepiej tak niż nie mieć żadnych badań. Gdy będąc z Kinią w ciąży byłam w szpitalu musiałam sama chodzić na badania, więc to, że do ciebie „badania same przychodzą” uważam za komfort. 🙂 Ale jednak w domu jest zawsze najlepiej, zatem życzę jak najszybszego powrotu do domu. 🙂
Przychodzą i muszę powiedzieć, że to jest cudowne 🙂
Mnie za pierwszym razem zapakowali do szpitala, jak tylko minął wyznaczony termin porodu-i leżałam jak kto głupi 2 tygodnie, dopóki w końcu nie zrobili mi cesarki, bo Pierworodny ani myślał się ruszyć, mimo prób moich (przebieżka z oddziału na 4. piętrze do sutereny i z powrotem kilka razy dziennie plus tunel wydreptany w linoleum na tym 4. piętrze) i lekarzy (dwie indukcje…). I faktycznie-jak całą ciążę byłam pełna energii i bardzo aktywna (tuż przed zamknięciem w szpitalu sfinalizowałam wykańczanie nowego domu i przeprowadzkę), tak po 2 tygodniach „odpoczynku” byłam na skraju załamania nerwowego. Drugi raz wspominam znacznie lepiej, bo cesarkę miałam planową, dałam się położyć dopiero na dzień przed (i to też tylko dlatego, że poród musiał być na drugi dzień bladym świtem) i przez ten jeden dzień zrobiłam coś, co nie udało mi się od porodu numer 1-przeleżałam cały Boży dzień plackiem, na przemian drzemiąc i czytając książkę (i to dość grubą-„Ziemia obiecana” to była) od deski do deski. Trzymam kciuki, żeby Cię szybko wypuścili do domu na ostatnią prostą albo żeby Drugie Dziecko raczyło wyjść już teraz po dobroci! 😉
Mnie najbardziej wytrącały z rytmu wieczorne i nocne badania…temperatury. wszystko zależało do konkretnej zmiany. Były takie pielęgniarki, które robiły to po cichutku, a były tez takie, które oprócz zapalania światła, musiały hałasować jak stado słoni. no i trzeba samemu pilnować jakie tabletki się dostaje.
U mnie lekarka zapomniała dać jednej tabletki i miałam duszności…ale sama się zwlekłam i doszłam do dyżurujących pań…
Choć nie powiem. Leżeć z drugim dzieckiem to jednak małe wakacje. Od pierwszego 😛