3500 kilometrów, czyli wyjazd samochodem do Rumunii z dziećmi i psem

Planowanie wyjazdu samochodem do Rumunii zaczęłam z koleżanką już rok temu. Bardziej w sumie marzyłyśmy na zasadzie „ale by były jaja, jakbyśmy pojechały, no nie?”. Potem zaczęło się to krystalizować i z tego „jakby” zaczęło się robić „ale będą jaja, JAK pojedziemy”. I były. Bo pojechałyśmy.

Czemu wyjazd samochodem do Rumunii? Bo wciąż to rzadko wybierany kierunek i mimo stosunkowo niewielkiej odległości cały czas egzotyczny. Razem z Iwoną ze Zgrane Stado nie jesteśmy fankami leżenia na dupie na plaży przez dwa tygodnie, więc odpadały nam wyjazdy do hoteli, a wyjazdy zorganizowane mają ten minus, że nic nie zależy od nas, trzeba się dostosować do grupy. Jednak obie prawdziwą wolność i odpoczynek odczuwamy, gdy same panujemy nad naszym losem. Na czym się trochę przejechałyśmy, ale o tym za chwilę.

Iwona ze Zgrane Stado pamięta moment, kiedy wpadłyśmy na ten pomysł:

W oddali powoli zaczynamy słyszeć porykiwania jeleni, którym dzieci wtórują gdzieś ze środka chaosu na piętrze. Siedzimy i chłoniemy względną ciszę i doceniamy, że dzieciaki nie drą się do nas. I nagle pada hasło, że fajnie by było razem pojechać na wywczas, wiesz… odpocząć 🙂 Do tej pory nie mam pojęcia, która z nas jest winna tego pomysłu.

Źródło: Zgrane Stado

Swoją drogą – wiem, że byłyśmy trzeźwe, bo ja nigdy nie piję, kiedy dzieci latają i się drą, ale wciąż ciężko mi uwierzyć, że to nie była kawa z wkładką, bo że my wymyśliłyśmy na trzeźwo, że pojedziemy z dziećmi odpocząć, to ja nie jestem w stanie tego pojąć 😀 W każdym razie zerknij też na relacje z wyjazdu Iwony TUTAJ.

To będzie dość długi tekst [kliknij]

Pisany z perspektywy wyjazdu dwóch rodzin: mnie samej z dwójką moich dzieci i jednym moim psem i Iwony z bloga Zgrane Stado z jej córką, mężem i dwójką ich psów. Wszystkie dzieci mają diagnozę spektrum autyzmu, więc są dziećmi ze specjalnymi uwarunkowaniami i potrzebami – ciężko zrobić z nimi coś spontanicznie, ciężko je nakarmić, ciężko je dostymulować. A psy z racji specyfiki Rumunii też warunkowały wiele miejsc, w których mogliśmy się zatrzymać.

Serdecznie dziękuję moim Patronom, którzy od ponad roku wspierają moje pisanie. Ten tekst jest tak długi dzięki Wam. I powstał dzięki wam.

Jaskółka

Wyjazd samochodem do Rumunii – jak przygotowałyśmy się do podróży?

Na instagramie obserwuje mnie kilka osób związanych z Rumunią i były bardzo zdziwione, kiedy ogłosiłam dwa tygodnie przed wyjazdem, że właśnie zarezerwowałyśmy wszystkie noclegi. – Ale czemu? – pisały. Przecież w Rumunii baza noclegowa jest całkiem spora, a poza tym ciężko tam coś zaplanować, bo przejazdy po tych zakrętach i górach zajmują o wiele więcej czasu.

Swoją drogą – to prawda z tym czasem – przejechać w Rumunii 30 km to często godzina. Ten czas przejazdu przebił nawet moje mazurskie drogi. Niemniej rezerwacja noclegów była uzasadniona. Jechałam ja z dwójką dzieci i psem oraz Iwona z mężem, córką i dwoma psami. Łącznie sześć osób i trzy psy – niestety na własnej skórze przekonałyśmy się potem, jak rozsądnie zrobiłyśmy rezerwując noclegi zawczasu, choć faktycznie, jeśli ktoś jedzie w małym składzie i bez zwierząt, na bank znajdzie nocleg z drogi i dość szybko. U nas było trudniej, bo psy. Ale o tym za chwilę. W każdym razie zabukowałyśmy sobie nocleg praktycznie na cały wyjazd – czy dobrze na tym wyszłyśmy? Się okaże.

Pakowanie

Miałam ogromną rozkminę, jak się spakować na wyjazd, bo pierwotnie miałam brać ze sobą oba moje psy. Planowałam na dach postawić moją trumnę Thula, psy mieć w bagażniku, a w środku podręczne rzeczy. Ale awaria klimy, konkretnie kompresora dała mi do myślenia [tak, przed wyjazdem wydałam jeszcze 1000 zł na naprawę kompresora do klimy]. W Rumunii miały być upały, wyobraziłam sobie, jak moje dwa psy siedzą w bagażniku, gdzie klima może nie dochodzić, mimo że mam dodatkowy nawiew na tylne siedzenia, ale nie na bagażnik. I ta myśl była straszna. Zdecydowałam więc, że jeden pies zostanie w domu z osobami, które będą zajmować się drobiem i kotami, a drugiego wezmę ze sobą. Padło, że zabiorę ze sobą owczarka Heidi. Głównie z tego względu, że ona jest mniej posłuszna, bardziej samodzielna i krnąbrna. Nie chciałam robić dodatkowego problemu ludziom, którzy i tak po raz pierwszy w życiu będą mieli do czynienia z taką liczbą zwierząt, a Mikrusek jest posłuszny, spokojny i grzeczny. O wiele lepszy w podróży, ale też idealny dla kogoś, kto nigdy nie miał dużego psa.

Heidi więc ulokowała się na tylnych siedzeniach obok młodszego syna, trumny na dach nie użyłam [i dobrze, bo nigdy do niej nie dosięgam i musiałabym brać stołeczek, żeby ją otwierać], a wszystko, co potrzebowałam zmieściło się luźno w bagażniku Tiguana.

Mój sposób na pakowanie był prosty – z racji tego, że robiliśmy objazdówkę i mieliśmy kilka noclegów, do większej torby spakowałam większość rzeczy chłopców, a w dwie mniejsze spakowałam ich rzeczy na kilka dni. Więc przenosząc się do wynajętego domku czy mieszkania, chłopcy mogli wziąć swoje mniejsze torby, a ta większa zostawała w samochodzie i mogłam łatwo wszystko przepakować.

Moja torba z kolei była za moim fotelem kierowcy w tej szparze na nogi, żeby Heidi miała więcej miejsca. W zasadzie też miałam dwie torby – jedna większa, druga mniejsza i w mniejszej rzeczy i bielizna na dwa trzy dni i potem się szybko przy aucie mogłam przepakować. Torby były przykryte kocem – i dobrze, bo okazało się, że mój owczarek w podróży produkuje niewyobrażalne ilości śliny, co było zaskoczeniem dla mnie lub po prostu na większym terenie nie było aż tak widoczne.

Żeby nie było – pokażę też jak wyglądał nasz bagażnik dwa dni przed powrotem 😅

Zależało mi, żeby to opisać, bo czytałam mnóstwo wpisów o wyjeździe do Rumunii czy ogólnie wyjeździe objazdowym i ciekawiło mnie zawsze, jak oni się na ten wyjazd spakowali i nikt nic nie pisał, więc chociaż ja zaspokoję ciekawość takich ludzi jak ja 🙂 Dodam też, i będę to rozwijać w kolejnym wpisie, że w osobną torbę włożyłam sobie moją kawę, mój cukier, moje mleko, zestaw płatków dla dzieci [tych, które jedzą, a jest ich niewiele, bo moje dzieci są mocno wybiórcze], gorące kubki i kilka musów owocowych, bo – nauczona doświadczeniem z poprzednich wyjazdów, wiedziałam, że jeśli dojedziemy na miejsce późno lub w sklepie, do którego dojedziemy nie będzie tego, co jedzą moje dzieci, dobrze mieć pod ręką coś, co wypiję ja [a bez kawy nie ruszę tyłka] lub zjedzą moje dzieci. I też podkreślam to tylko dlatego, że kilka osób było zdziwionych, że pakuję prowiant, bo przecież wszędzie są sklepy. Niespodzianka – kiedy dojechaliśmy po 10 godzinach na Słowację i ulokowaliśmy się w mieszkaniu, sklep był dość daleko i pojechałyśmy do niego autem. Na spokojnie i bez nerwów, bo ja sobie wypiłam swoją kawę, a dzieci zjadły swoje płatki i były najedzone. Bycie w spektrum uczy przygotowania na wszystkie takie sytuacje. I tak – są stacje benzynowe, można było wcześniej zajechać do sklepu i takie tam. Ale jeśli zbliża się wieczór, a ty nie wiesz, gdzie dokładnie jest miejsce, do którego jedziesz, to raczej nie chcesz tracić czasu na szukanie jeszcze sklepu i czekanie w kolejce na stacji. Polecam mieć zestaw ratunkowy na takie dłuższe podróże, szczególnie jeśli, jak ja, pijecie jeden typ kawy, i jak moje dzieci – jecie trzy bądź cztery konkretne płatki na mleku ze wszystkich płatków na rynku i zero pieczywa lub bułek.

Co jest potrzebne w Rumunii?

Żeby wjechać do Rumunii potrzebujesz dowodu lub paszportu i dowodu rejestracyjnego auta – ważne, żeby były fizyczne. Z aplikacją mObywatela nie przekroczy się granicy rumuńskiej i mój szwagier miał z tym problem. Poradził sobie z tym jak Polak. Zatrzymali go na granicy ponieważ dowód rejestracyjny auta był tylko w aplikacji, nie mieli papierowego oryginału. I nie było opcji, żeby przejechał bez dowodu fizycznego. Szwagier, zamiast wracać do Warszawy po papierek, wezwał lawetę i przejechali granicę z papierowym dowodem lawety i autem z dowodem wirtualnym na lawecie. Można? Można. Tylko po co sobie komplikować.

Papierowy musi być też dowód ubezpieczenia OC. No i paszport dla psa, jeśli bierze się ze sobą zwierzaka. Paszportu naszej Heidi na granicy nawet nie wzięli do rąk, ale oni mają specyficzny stosunek do psów, o czym się przekonałam później.

Pieniądze u osoby neurotypowej [kliknij]

Na instagramie pytaliście, ile wzięłam ze sobą pieniędzy. Jako diagnozowana osoba z ADHD przede wszystkim mam system pieniędzy, który ułatwia mi życie, kiedy zgubię kartę, zapomnę pinu, zablokuję sobie coś, a zdarza mi się to tak często, że w moim banku dziewczyny mnie witają: O, Asia, co znowu zepsułaś? Gotówki wzięłam 2000 zł i te pieniądze wymieniłam na Słowacji w kantorze na rumuńskie leje. Na szczęście w Rumunii w wielu miejscach można płacić kartą, więc nie potrzebowałam aż tylu leji na dwa tygodnie, ale przydały się, kiedy płaciłam mechanikowi.

Resztę wydatków ogarniałam moim sposobem: jedna karta Revolut, gdzie przelałam jakieś 3000 zł [starczyło] druga karta moja firmowa, gdzie miałam swoje pieniądze, ale też pieniądze na podatki i takie sprawy. Do trzeciego konta nie mam karty [żeby rzadziej z niego korzystać], ale mogę z niego płacić blikiem, więc jeśli zgubiłabym Revoluta lub firmową, mogłam pożyczyć od Iwony i oddać jej blikiem. Blik był w telefonie, firmówka w aucie, gotówka w saszetce na biodra, a Revolut w portfelu. Bycie neurotypowym skutecznie chroni przed kradzieżą, chociaż mnie nigdy nikt nie okradł, za to kilka razy w roku gubię kartę, dowód albo prawo jazdy.

Wyjazd samochodem do Rumunii – jakie są drogi?

To, jak dobre są Rumuńskie drogi, jest nie do opisania. Na zdjęciu akurat fragment trasy Transfogaraskiej, którą opiszę później, ale poziom dróg i to, że Rumuni non stop je dopieszczają, remontują, dbają o nie jest niewyobrażalny i miałam wrażenie przez cały wyjazd, że w Polsce nie do osiągnięcia. W zapisanym na moim instagramie relacjach o Rumunii na samym końcu jest moja reakcja na polską drogę, taką zwykłą, powiatową. Wytrzęsło mnie na niej jak nie wytrzęsło przez dwa tygodnie w Rumunii, a wjeżdżałam na góry i nie zawsze tylko asfaltem. W Rumunii drogi są bardzo dopieszczone i świetnie się nimi jeździ, ale też ma tę swoją cenę w czasie podróży, ponieważ… no cóż, wbrew stereotypom, Rumunii naprawdę cieżko pracują i roboty drogowe to stały obraz krajobrazu sieci dróg rumuńskich i planując przejazdy na dłuższą trasę, trzeba brać pod uwagę, że może się czekać w kolejce, bo część drogi jest właśnie dopieszczana i obowiązuje ruch wahadłowy. Autentycznie nigdzie – ani w Austrii, ani we Włoszech, ani w Czechach, ani na Litwie, nie widziałam tak wielu robót drogowych, ale jednocześnie te drogi są faktycznie ich dobrem narodowym, a stanie w kolejkach do przejazdu na szczęście rekompensują widoki.

Peugeot i Volkswagen po przejechaniu 3000 km i przed przejechaniem 500 km w drodze do domu.

To, co muszę podkreślić i co może ważne dla każdego, kto skusi się na wyjazd samochodem do Rumunii lub nawet po prostu posiedzieć sobie w hotelu na jakiejś wycieczce zorganizowanej to styl jazdy Rumunów. No cóż – mieszkając w kraju ze świetnymi drogami, ale drogami, które są wciąż naprawiane, które sę mega kręte, dodatkowo kręte w trudnych warunkach, bo często prowadzą ostro pod górę lub w dół. I pisząc „często” mam na myśli co kilka kilometrów lub przez kilka lub kilkanaście kilometrów non stop. Mieszkam na Mazurach, mam kręte drogi i też na pagórkach – może nie tak stromych i nie tak częstych, ale jestem w stanie wyobrazić sobie frustrację Rumunów, kiedy muszą co chwila zwalniać, bo a to konie wyszły na drogę, przyspieszać, znowu zwalniać, bo jakiś turysta nie potrafi szybko wjechać na krętą drogę pod górę i wlecze się 20/h, a ta droga dla tego Rumuna jest do pokonania z kawą w ręku i papierosem w zębach. A W TYM KRAJU PRAKTYCZNIE NIE MA RADARÓW DROGOWYCH. Patrol policji widziałam kilka razy – nie w trakcie mierzenia prędkości, ale podczas jazdy z komisariatu, który akurat był w wiosce, gdzie mieliśmy nocleg. Mimo wszystko – empatyzuję. Co nie zmienia faktu, że pierwsze doświadczenie jazdy po rumuńskich drogach było: o żesz ku*wa, ja pi*dole, on mnie wyprzedził na tym zakręcie, jakim cudem on tu wjechał, jak on ma siłę wyprzedzać mnie tą Dacią, tu jest prawie pionowo, Iwona, on mnie wyprzedził nad tym urwiskiem przed trzema zakrętami pod górę, aaaaaaa! Pierwszego dnia totalnie wyczerpałyśmy baterie w naszych walkie-talkie wyłącznie komentując styl jazdy rumuńskich kierowców.

Który – muszę przyznać – jest agresywny, jest często ryzykowny, a do tego totalnie ignorujący pieszych. Iwona zgrabnie to podkreśliła, że w Rumunii pieszy jest jedynie sugestią, że możesz mieć pochlapaną maskę, wskazówką, że może wypadałoby by zwolnić, ale bez ciśnienia, przecież i tak nikt tu prędkości nie mierzy. Na wsiach brakuje chodników, jakiejkolwiek przestrzeni dla pieszego i tylko w kilku miasteczkach widziałyśmy ścieżki rowerowe, większość dość wąskich, choć, na szczęście oznaczonych zielonym pasem, ciut lepiej widocznym niż te nasze białe.

Na benzynę na wyjeździe wydałam ok. 2000 zł [raczej mniej niż więcej stricte za benzynę, bo często płaciłam też za lody dla dzieci i litry kawy dla siebie, szczególnie w dwóch pierwszych dniach, gdy jechaliśmy po ok. 10 godzin]. Zrobiliśmy łącznie 3500 kilometrów przejeżdżając przez Trasę Transfogaraską i dojeżdżając aż do Turdy i kopalni soli.

Tutaj droga w środku lasu, na którą zapuściłyśmy się z Iwoną, zostawiając dzieci pod opieką jej męża. Ta leśna, rzadko uczęszczana droga jest pięć razy lepsza niż regularna droga prowadząca ode mnie do Mikołajek, chcąc nie chcąc, dość obleganego miejsca.
A tu przeciętna droga na zadupiu w wiosce. Byłoby miejsce na chodnik? Byłoby. Ale pieszy to sugestia, pamiętajmy.

Wyjazd samochodem do Rumunii – gdzie mieszkać?

Kiedy rezerwowałyśmy domki – bo zdecydowałyśmy, że obie nasze rodziny będą mieszkać razem, zwracałyśmy uwagę głównie na to, żeby domki były z dala od centrum wsi. Łącznie mieliśmy trzy psy, a wiedząc, jak Rumunia bezpańskimi psami stoi, chciałyśmy być z dala od ich ognisk i móc spokojnie wychodzić z naszymi psiakami na spacery.

Ceny za nocleg w osobnym domku lub w pensjonacie w Rumunii wahają się od 200 lei za dobę do 2000 za dobę, choć można znaleźć i pałac za 11 tysięcy, co nas zdziwiło, ale chwilę rozważałyśmy, czy nas stać na taki nocleg dla kontentu. Dopiero zerknięcie na konta bankowe nieco nas otrzeźwiło 😀 w każdym razie naprawdę można znaleźć mieszkanie czy domek w cenach nawet niższych niż w Polsce. My celowałyśmy w taki przedział od 300 lei za noc i za tę cenę wynajęłyśmy zarówno domek na zdjęciu u góry [zdjęcie obejmuje szopkę i stary, 120 letni domek byłych gospodarzy], właściwy dom jest trochę z tyłu], jak i ten domek na zdjęciu niżej, który mimo że równie tani, w środku był tak gustownie i dobrze urządzony, że aż zatkało. Czuło się w nim klimat Włoch. Ale i tak w obu domkach czas spędziliśmy wspaniale. Wnętrza obu obiektów pokazywałam na grupie dla moich Patronów, jeśli więc zżera Cię ciekawość, zawsze możesz zacząć wspierać mnie na Patronite, ale i tak staram się dość szczegółowo wszystko opisywać. Za to ten domek niżej Iwona opisała na swoim blogu i dała do obu namiary.

To był nocleg, który rezerwowaliśmy po nieudanym dojeździe pod górkę.
Przesympatyczna właścicielka, bardzo responsywna i pomocna. Dom przepiękny, czysty i pachnący (trochę mniej po przygodzie Heidi, ale to pewnie u Aśki przeczytacie). Przestronne sypialnie, wygodne łóżka i internet. Duża i fantastycznie wyposażona kuchnia – była nawet zmywarka i ekspres do kawy.

Źródło: Zgrane Stado

[Oj tam, oj tam. Każdemu zdarzy się o czwartej rano szorować pod kranem na dworze dywan i czyścić schody zasrane przez psa, bo w knajpie dałaś mu wcześniej kotleta, choć pies nigdy nie jada ludzkiego jedzenia w domu, prawda?]

Łącznie rezerwacja noclegów kosztowała nas jakieś 4000 zł [lub trochę więcej, bo z jednego noclegu zrezygnowałyśmy z powodu złego podjazdu i na szybko znalazłyśmy pokój za 300 lei za rodzinę. Te pokoje były znalezione z drogi – były mniej więcej w tej samej cenie co domek w stylu włoskim, ale potwierdziło nam to, jak dobrze zrobiliśmy rezerwując pokoje zawczasu. Co nam doradzano i szczerze – faktycznie, jak też bym doradzała ludziom bez psów szukać noclegów z drogi, w Rumunii naprawdę jest to możliwe. Ale jeśli nie chcesz trafić – jak my – na jedyny przyjmujący zwierzęta pensjonat, który jest tak przyjazny zwierzętom, że łażą po obiekcie psy z okolicy i do tego rzucają się na twoje psy, więc musisz siedzieć z nimi w pokoju, bo pensjonat jest położony przy drodze, po której jeżdżą ciężarówki i pies dostaje pierdolca, a każde wyjście to stres, czy twój pies nie zostanie zaatakowany przez obcego, to rozważ wcześniejszą rezerwację. My uciekliśmy stamtąd mega szybko i skontaktowaliśmy się z następnym obiektem, czy możemy przyjechać wcześniej o jeden dzień. Trochę to nas kosztowało więcej niż planowałyśmy, ale też nie jakiś majątek.

A na dole zdjęcie z naszego ostatniego noclegu już na Węgrzech, przed powrotem do domu. A se strzeliliśmy trochę luksusu i nawet zamówiliśmy obiad i śniadanie, żeby nie łazić po sklepach. To był w zasadzie jedyny dzień, gdzie mogliśmy powydawać pieniądze.

Być turystą w Rumunii…

Turystyka w Rumunii przypomina mi turystykę w Polsce sprzed 20 lat, co trochę cieszy, a trochę boli, patrząc na to, jak pięknie rozwinąłby się ten kraj, gdyby był bardziej przyjazny dla turystów. Z drugiej strony – jak strasznie zdewastowałaby się przyroda, gdyby ten kraj był bardziej przyjazny dla turystów. Można sobie wybrać opinię, ja jestem trochę pośrodku 🙂

Z ciekawostek – w tej samej cenie znajdziesz domki jak z katalogu i będące kompletną namiastką obiektu do wynajęcia. Przy czym podkreślam, że my nie podróżowaliśmy standardowo, spędzając czas w hotelach, ale na dziko, od miasteczka do miasteczka i z racji perturbacji, szukając też lokum na szybko, z drogi.

To, co uderza bardzo turystę z Europy, a przede wszystkim mieszkankę Mazur, to niewielka ilość stoisk z pierdołami – tymi chińskimi badziewiami, które na Mazurach zalewają każdą mniejszą czy większą atrakcję turystyczną. W kopalni soli w Turdzie wręcz ciężko było kupić cokolwiek do jedzenia [nie mówię o dole kopalni, ale na górze też – gdzieś tam była jakaś restauracja, ale trzeba było do niej podjechać]. I nie że się żalę, bo ja byłam na taką rzeczywistość przygotowana, ale rozważam to w kontekście ciekawej obserwacji „co by było, gdyby”. W większych skupiskach – przy wjeździe na trasę Transfogaraską, przy zamku Bran, oczywiście cała infrastruktura była zapewniona, włączając w nią stoiska z maskotkami i magnesami, ale kiedy przyjechaliśmy nad jezioro Belis Fantanele [które zresztą powstało przez zalanie wioski] i które jest najpiękniejszym jeziorem, jakie widziałam w życiu [tak, mieszkam na Mazurach] i się okazało, że nie ma tam praktycznie nic oprócz wypożyczalni sprzętu i jednego pomostu, z którego nie można skorzystać, bo odpływają z niego rowerki wodne, to byłam zdziwiona. W Polsce już by tu były trzy zorganizowane kąpieliska z dmuchańcami na wodzie, z budkami z kebabem i innymi pierdołami. Albo przynajmniej knajpa. A nam w knajpie powiedziano, że dzisiaj nie gotują, bo nie. Zdesperowane my – ja i Iwona – wybrałyśmy się szukać autem jakiegoś miejsca, gdzie można by było wykąpać dzieciaki.

Trafiłyśmy na kilka skupisk ludzi, ale wyglądało to albo jak zebranie wędkarzy, albo było czystym polem namiotowym z późnych lat 90 z boom boxem przed przyczepą i skoczną muzyką nawalającą uszy oraz krzesłem ze zgrzewek piwa. Na szczęście nie miałyśmy ciśnienia na plażowanie, a sam widok na jezioro, który rozciągał się z naszego domku był tak piękny, że absolutnie nam wystarczał. Ale cały pobyt tam miałam w głowie tę rozkminę – fajnie by to było lepiej zorganizować dla turystów czy nie?

Bo muszę przyznać – na początku tą dzikością Rumunii, niedostępnością i takim jakby „nieuczesaniem” byłam zachwycona, bo fajnie, że zachowują całą tę dziką naturę i wiadomo. Pod koniec wyjazdu stwierdziłam, że jakby rzucili częściej te budki z lodami, napojami czy hot dogami, serio bym się nie obraziła 😀 Ale też jakby rzucili, to ta dzikość już by nie była dzika. I tak się biłam z myślami kontemplując urok tego miejsca i tego, że taka jest Rumunia i może to właśnie w niej jest najpiękniejsze. Drogi gładkie jak tafla lustra, ale reszta dzika i ostra jak maczeta.

Ktoś mi przed wyjazdem powiedział, że Rumunii mają dziwne podejście do turystyki i byłam tego świadkiem chociażby w kopalni soli w Turdzie, jednej z największych i najstarszych kopalń soli w Europie [wyliczono, że sól tylko z tej kopalni zasili potrzeby całego świata na jakieś 60 lat]. I naprawdę – ta kopalnia jest monumentalna i piękna. Chodzisz zachwycony solnymi korytarzami, a potem schodzisz na dół, 130 metrów pod ziemię. I widzisz to.

Nazywają to „rumuńską myślą technologiczną” – czyli 130 metrów pod ziemią w największej i najstarszej kopalni soli znajdziesz amfiteatr, diabelski młyn, boisko do mini golfa, stoły do ping ponga i plac zabaw. Wygląda to… zadziwiająco. Mega zadziwiająco, ale mnie bolało serduszko marketingowca, bo stoisko z pamiątkami, ulokowane na środku jako taka wyspa, mogłoby być dodatkową żyłą złota, gdyby nie było wyspą, tylko regałem, z którego można sobie obejrzeć te solne kosmetyki i cuda i gdyby opisy tych kosmetyków były po angielsku i można by było coś więcej z nich zrozumieć. Ja wiem – takie kosmetyki zamówię sobie przez internet, a kupę różnorodnych soli mam od Hebdy, ale wciąż – no chciałabym mieć do nich dostęp, obejrzeć, poczytać, kilka kupić na pamiątkę. Myślę, że obroty by im wzrosły, jakby ciut inaczej to przemyśleli, ale ja dobrze na tym wyszłam, bo zamiast kosmetyków, dojrzałam jedyny produkt, którego wiedziałam, jak używać: lampkę solną. I chciałam mieć taką swoją od dzieciństwa. I mam!

W kopalni jeszcze był niższy poziom z jeziorkiem i łódkami do popływania. To właśnie do kolejki na te łódeczki skierowała mnie pani zarządzająca tłumem, kiedy próbowałam się przedostać z synem do toalety i uparcie twierdziła, że to w tej kolejce mam stać, mimo że kible były wolne. Ale ona po angielsku ani w ząb, mimo że zarządzała kolejką.

W każdym razie kopalnia soli była takim naszym must have tej wyprawy, jawiła się jako magiczne miejsce, konieczne do zobaczenia i zachwycenia, a było takim: ojej, diabelski młyn, jak w lunaparku Dąbrówce Dolnej.

Miałam napisać o trasie Transfogaraskiej – i nie wiem, co napisać. Serio. To trzeba przeżyć. I wcale nie jest taka trudna do przejazdu, po relacjach spodziewałam się nie wiadomo jak trudnego odcinka, ale po wjeździe na prawie pionowa górę, gdzie zerwałam pasek od alternatora, to żaden zakręt nie był mi już straszny. Może dlatego nie zrobiła na mnie wrażenia trudnej, ale zachwycającej – ogromnie. No popatrz.

Wyglądasz jak Rumun i inne takie bzdury

I mam takie przemyślenie, że ludzie się śmieją, że „rumuńska myśl technologiczna”, ja ubolewam nad brakiem infrastruktury i dziwię się niektórym pomysłom, ale jest coś w Rumunach takiego jak ta ich przyroda, która się nie pie*doli w tańcu i bucha szczytami górskimi z każdej strony, wyłazi sosnami ze skalnych półek, pachnie łąką aż do zatkania nosa i świeci dupskiem krowy na środku asfaltu. Takie – muszę to, co chcę. Chcę mieć wolne? To se robię. Chcę mieć dobre drogi? To se robię. Chcę mieć złoty dach? To se robię. Chcę wyprzedzić wóz z koniem? To se wyprzedzam. I będzie co będzie.

Dobitnie pokazał nam to właściciel pierwszego domku, kiedy miałam awarię auta i pomógł nam z mechanikiem, jednocześnie zaznaczając, że możemy za darmo u niego zostać do czasu naprawy. My oczywiście zapewnialiśmy, że zapłacimy, ale on machnął ręką i odchodząc, odkrzyknął, że on już i tak zablokował wynajmowanie tego domku do końca tygodnia, bo chciał. I basta. [oczywiście, że mu zapłaciliśmy, a jak nie chciał przyjąć, to zagroziliśmy, że i tak zostawimy kasę na stole].

I są stereotypy o Rumunach, że nie chcą pracować, że są leniwi, w Polsce kojarzą się z biedą i żebrzącymi dziećmi na dworcach. A ja przez te dwa tygodnie nie spałam w żadnym nieposprzątanym na błysk mieszkaniu, non stop widziałam ich pracujących na drogach [i to nie tak jak w Polsce, że jeden kopie, a trzech się patrzy], w tym domku z psami włażącymi na podwórko właścicielka non stop się krzątała i a to sprzątała, a to dopieszczała i jedyne, co może potwierdzać regułę leniwych Rumunów, to ta ich olewczość w stosunku do zasobów turystycznych, jakie posiadają i to ich trochę włoskie „muszę to, co chcę, a jak nie chcę, to nie muszę”. Tylko właśnie bardzo często widziałam, że Rumunom się chce. Może nie każdy umie, nie każdy ogarnia, nie wszędzie jest idealnie, ale rekompensuje to niesamowita serdeczność, otwartość, chęć porozumienia – nawet z tymi, którzy po angielsku ni w ząb.

Zdjęcie z wnętrza zamku Bran/ autor Iwona Stepajtis

Tę otwartość i serdeczność odczuwałam praktycznie przez cały pobyt. Z panem w sklepie, który ni chu chu w jakimkolwiek języku, ale się uśmiechał i pomagał, z właścicielami domków, ze spotkanymi na ulicy ludźmi. Nie, to nie tylko serdeczność. To była też ciekawość. Taka ludzka ciekawość – skąd jesteście, jak wam się podoba, co widzieliście, co możecie zobaczyć. W tym wszystkim mam dwa wyjątki, naprawdę wyjątki, ale dość zabawne. Pierwszy to właśnie ten domek w górach, z którego zrezygnowaliśmy – przez drogę tak usianą kamieniami i błotem, że ja, świeżo po naprawieniu w tiguanie jednej usterki, aż zbladłam patrząc na stromy skalny blok, po którym mam wjechać i w pamięci szukałam warunków mojego ubezpieczenia, gdybym na tej drodze rozpi*dźiła sobie bak czy inne coś w aucie. W poprzednim domku właściciel był naprawdę cudowny – wyjechał po nas, poprowadził, zapewnił, że jak coś, to pomoże [i dotrzymał słowa], a na koniec mnie pochwalił, że zazwyczaj kobietom prowadzącym auto musi pomagać wjechać, a ja sama świetnie sobie poradziłam. I naprawdę, ja umiem wjeżdżać na góry i jeździć po błotach, ale tamten wjazd na górę mnie przeraził. Iwona z mężem, którzy jakieś 20 minut przede mną jechali do domku i zawrócili, kiedy zobaczyli mnie w połowie drogi na górę, byli zdumieni. Iwona była w rozsypce, bo wyżej wyrwy i kamienie były ogromne. Ja płakałam, bo dwa razy mocno walnęłam podwoziem o skałę, która wystawała mocniej niż się wydawało. A właściciel domku siedział sobie na górze i czekał na nas, pisząc: Hurry up! Hurry up! I wysyłał zdjęcia, że jakiejś niskiej skody, która kiedyś podobno na tę górę bez problemu wjechała. I pewnie tam do dziś stoi, zarastając krzakami, – stwierdziłam i zgodnie poszukaliśmy innego noclegu, zgłaszając ten nocleg bookingowi i – niestety – tracąc pieniądze.

MAŁY TIP: jeśli będziecie szukać domków do wynajęcia w Rumunii, szukajcie lepiej tych, które jesteście w stanie znaleźć na mapach Google. A jeśli nie, to piszcie do właściciela, czy pomoże wam wjechać. Bo jesteście z Polski i w Polsce Suv to trochę lepsza osobówka. U nich ewidentnie auto terenowe.

Inną ciekawą sytuacją i tak dziwną dla mnie, co pokazuje, z jak miłymi i otwartymi ludźmi się spotykaliśmy zazwyczaj, była ta z knajpy. Dobrej knajpy, do której pojechałyśmy my – matki – żeby zamówić jakiś obiad na wynos. Chciałyśmy zrobić sobie posiadówkę z dziećmi w domku, żeby mogły popróbować rumuńskich dań i posprawdzać, co im smakuje. A do knajpy weszłyśmy jak to my – Iwona w legginsach i koszulce, ja w kiecce z ciucha i ciut brudnawych butach [bo szukałyśmy wcześniej plaży, a tam brzegi błotniste]. Obie bez makijażu, ja w tych moich nieułożonych włosach. Podszedł do nas pan i zapytał z totalnie odpychającym wyrazem twarzy, czego tu szukamy. Dosłownie: „what are you looking for?” z niewypowiedzianym „poor things”, ale tonem sugerującym, że nie mamy tutaj w zasadzie czego szukać.

A my, obie neurotypowe, niezrażone w pierwszym momencie tym tonem, tłumaczymy, że chcemy zamówić jedzenie, że na wynos itd. Pan nam podał jedną [!] kartę i kazał usiąść przy stoliku blisko drzwi, jednocześnie tłumacząc, że karta jest po rumuńsku, wiec jeśli nie rozumiemy, to sobie możemy w google przetłumaczyć.

Tuż za nami weszła kobieta z mężem, na oko Włosi, ale co ja tam wiem. Przyjęci prawidłowo, dostali dwie karty, usadzono ich ładnie, przyjemnie. Włosi, tak się umówmy, że byli Włochami, choć może nie, wypili po kawce za 20 lei i wyszli.

Ja zabroniłam Iwonie płacić za obiad, wyjęłam swoją kartę i patrząc się na pana, który nas przyjmował, z nieskromną satysfakcją zapłaciłam ponad 500 lei za nasz obiad na wynos dla sześciu osób. I nie zostawiłam napiwku. No sorry, ale nie mogłam się powstrzymać, a coś może dotarło do pana.

Tam wzięto mnie za biedaczkę, a na Węgrzech… [kliknij]

Na Węgrzech miałyśmy z Iwoną ochotę na wiklinowe pamiątki. I istnieje szansa, że miało to coś wspólnego ze sklepem z wikliną, który widziałyśmy po drodze 😉 Poszłyśmy więc tam z Heidi i starszakiem, a małżeństwo obsługujących zaczęło do mnie mówić po niemiecku. Wyjaśniłam więc, po niemiecku, że jestem Polką, ale spoko, rozumiem. A oni dalej po niemiecku, mimo że ona i on, po angielsku też rozumieli [do Iwony mówili po angielsku, zmienili język, jak mnie zobaczyli]. Byli szalenie mili, pozwoli wejść Heidi do sklepu, żeby nie stała na słońcu i w ogóle mi to nie przeszkadzało, ileś lat się tego niemieckiego uczyłam. Niemniej to było zabawne, że w jednym tygodniu wzięto mnie zarówno za biedaczkę jak i bogatą Niemkę. Wszystko się wyrównuje.

Rumuńskie bezpańskie psy i niedźwiedzie

Przed wyjazdem wszyscy ostrzegali nas przed hordami psów grasującymi w Rumunii – osobiście widziałam więcej krów i koni niż psów, ale ta liczba psów i koni i tak była duża. Watahy psów skupiały się głównie w pobliżu wsi – kilka razy mijaliśmy leżące stada burków, często ze szczeniakami. Ale też nie były to jakieś niemożliwe liczby – raptem siedem, osiem. Podobno w ostatnich latach to ogarnęli [prawdopodobnie odstrzeliwując większość – jedyne, co znalazłam, to jakieś artykuły z 2013 i 2015 roku o odstrzałach psów].

My jechaliśmy z naszą Heidi i dużo rozmawialiśmy o tych bezdomnych psiakach, które widzieliśmy na ulicy. Chłopcy myśleli o jakiejś wielkiej akcji adopcyjnej najbogatszych ludzi w Rumunii i tłumaczyłam im, że żadna adopcja nie pomoże, jeśli nie zmieni się myślenia społeczeństwa. Dopóki sterylizacje i kastracje nie zaczną być normą, dopóki pies będzie zwierzęciem, które można kopnąć i po prostu wygonić z podwórka, dopóty problem ich niekontrolowanego rozmnażania będzie rósł. A żeby ludzie zmienili sposób myślenia i bardziej skoncentrowali się na zwierzętach, to sami muszą mieć zaspokojone swoje potrzeby. Co nie na każdej rumuńskiej wsi jest możliwe. Ze smutnych uwag – rozglądałam się za jakimś weterynarzem w każdej wsi i miasteczku, w którym byliśmy lub przejeżdżaliśmy, udało mi się wypatrzeć jeden baner z usługami weterynarza. Jeden. I prawdopodobnie i tak to był weterynarz od większych zwierząt hodowlanych.

W tym wąwozie, Cheile Crivadiei, spotkałam kilku ludzi z psami na smyczy [małymi] i dowiedziałam się, że ci ludzie są z miasta i że w mieście małe pieski to fajna rzecz. I na to wychodzi, że świadomość Rumunów trochę się zmienia w tej kwestii. Wiadomo – najpierw miasta, potem wsie.

Faktem jest, że widok naszej Heidi budził w Rumunach zainteresowanie, ciekawość, uśmiech, rzadziej strach, kilka razy konsternację. W Rumunii duże psy zazwyczaj biegają bezpańsko po wsiach, i są to zazwyczaj puchate owczarki rumuńskie i ich pochodne bądź mieszanki. Owczarka niemieckiego nie widziałam i Rumuni, których spotkałam [podkreślam to, bo mam wrażenie, że nie spotkałam, bo w tej okolicy akurat ich nie było], chyba też rzadko widują, bo dziewczyna z potężnym psem na smyczy budziła zainteresowanie. Jedyne potężne psy zazwyczaj biegały samopas. I ludzie je przeganiali.

Niedźwiedzie z kolei to był ból serca. Patrzenie na nie to była sama słodycz, przeplatana goryczą, że część z nich za chwilę zostanie odstrzelona wyłącznie z winy ludzi. Miesiąc przed naszym przyjazdem jeden niedźwiedź zabił turystkę i ruszyła akcja odstrzału. W Rumunii żyje druga co do wielkości populacja niedźwiedzi brunatnych [ok. 8000] i szczerze – jedyne, jakie spotkałam, to te na trasie Transfogaraskiej, czekające aż ludzie rzucą im coś do jedzenia. Na rolce, którą nagrałam, widać nawet, jak niedźwiadki szamią jedzenie od ludzi, a ci ludzie stoją dosłownie kilka metrów od tych zwierząt i robią zdjęcia.

To my – ludzie – nauczyliśmy te zwierzęta, że dostaną od nas jedzenie, to my zakłócamy ich naturalny rytm i naturalne sposoby zdobywania pożywienia. A do tego jesteśmy na tyle głupi, żeby podchodzić sobie do dzikich zwierząt i się z nimi zaprzyjaźniać. A jak stanie się komuś krzywda? Odstrzelić. Strasznie to przykre, niesprawiedliwe i cała radość z zobaczenia tych pięknych zwierząt zgasła, kiedy zaczęłam sobie to analizować.

Wyjazd samochodem do Rumunii – co jeszcze zobaczyliśmy?

Z takich ciekawych miejsc, gdzie buszowaliśmy, fajna była jaskinia Bolii niedaleko wąwozu Crivadia, choć po wąwozie nie robiła aż takiego wrażenia, wąwóz rozwalił nasze zmysły [dosłownie, bo wszyscy nie mieliśmy klapek, a ciężko łazić po kamieniach w wodzie na bosaka]. Niemniej jaskinia była spektakularna i naprawdę dość długo dzieciaki biegały po jej zakamarkach.

Bardzo też chcieliśmy pokazać dzieciom zamek Draculi, czyli zamek Bran, który wcale nie był siedzibą żadnego wampira, ale i tak to, w jak dobrym stanie się zachował robiło wrażenie. Kolejki do wejścia były potężne, więc doradzam wybrać się do niego jak my – z samego rana, tuż po otwarciu. Czekaliśmy tylko 20 minut. Ale i okolice zamku są przepiękne.

Wyjazd samochodem do Rumunii – podsumowanie

I teraz tak – bo już z moich relacji na instagramie czytam, że to ważne, żeby podkreślić. Pojechaliśmy w szóstkę, ale w dwie rodziny i sama prowadziłam auto. Prawo jazdy zrobiłam dosłownie sześć lat temu, tuż przed pójściem starszaka do szkoły [a teraz dopiero zaczyna siódmą klasę]. Pieniądze na wyjazd odkładałam z dziećmi – część poszła ze zwrotu podatku [które co miesiąc płącę, szok], część z 800+ [bo płace Zus, szok!], część odłożyłam z reklam, w których brały udział dzieci, bo tak sobie zażyczyły, że jeśli będzie pasująca do nas reklama, w której oni mogą wziąć udział, pieniądze odkładamy na wakacje. Starszak dodatkowo pomagał u babci w pensjonacie, ale kazałam mu te pieniądze włożyć do skarbonki. Dodatkowo chłopcy dostali kieszonkowe na wyjazd od dziadków – poszły na pamiątki. Szalenie wiele osób interesuje, skąd samodzielna mama miała pieniądze na wyjazd – z kątowni.

Ale postanowiłam o tym napisać też z innego względu. Bo zawsze jest coś za coś – nie maluję się, nie chodzę do fryzjera, ciuchy kupuję raz na pół roku i to najczęściej z ciuchlandu i nie zależy mi na tym, żeby „wyglądać dobrze” i robić ludziom przyjemność. Jeśli komuś przeszkadzają moje stare dresy, to się nie zaprzyjaźnimy, ale za to mogę sobie odłożyć parę groszy i zrobić dzieciom wspomnienia. I sobie przede wszystkim.

Wyjazd samochodem do Rumunii – ile wydałam?

Łącznie na benzynę, noclegi, jedzenie i atrakcje dla trzech osób na dwa tygodnie i psa nie przekroczyliśmy puli 9 000 zł. Z tym że w knajpach jedliśmy dwa razy i raz poszliśmy na bogato na Węgrzech ze śniadaniem i kolacją.

Nie liczę w tym kosztów naprawy auta, bo przed wyjazdem zrobiłam przegląd i naprawiłam klimę, ale to starczy na dłużej niż dwa tygodnie. I nie liczę kosztów ubezpieczenia turystycznego, paszportu Heidi, bo z żadnego nie skorzystałam [w sensie na granicy z Rumunią nawet nie niego nie spojrzeli, a potem nikt się nie pytał]. Niemniej zachęcam do zadbania o te dwie rzeczy, nigdy nic nie wiadomo. Kosztów winiet też nie wliczam – nie przekraczają 100 zł, a za wszystkie płaciła Iwona, bo ja raz zrobiłam wtedy zakupy dla nas wszystkich, raz zapłaciłam dodatkową opłatę za psa i tak wyszło [chyba tylko kupiłam na jeden dzień na Węgry i Słowację – kosztowały razem ok. 120 zł].

ACH – rumuńskie pieniądze są piękne [nie ma monet, tylko jedwabiste prawie banknoty, choć to faktycznie plastik], a przelicznik to mniej więcej 1 do 1. 1 lej to 0,86 zł.

Wyjazd samochodem do Rumunii – czy było warto?

Piszę te słowa, a edytor WordPressa już się buntuje, bo przekraczam powoli 6000 wyrazów i dla niego to szok – tak długo i dużo nie pisałam od dawna. Jeśli wciąż za mało ci szczegółów, zajrzyj proszę na blog Iwony, ona o wiele bardziej konkretnie opisała po kolei jak co było i co zobaczyłyśmy.

Ja wciąż jestem w emocjach i przeżywam wyjazd. Były przygody, była adrenalina, były zaskoczenia, ale przede wszystkim byłam z cudownymi, akceptującymi ludźmi, a przed oczami miałam zachwycającą, wprost dech zapierającą przyrodę. Byłam w kilku krajach i do tej pory myślałam, że tylko Włochy są dla mnie takim nigdy nie nudzącym się krajem. No to Włochy spadły na drugie miejsce, bo jeśli będę marzyć, żeby znowu pojechać do jakiegoś kraju, to będzie to Rumunia. No i przecież nie udało nam się wjechać na Transalpinę, więc koniecznie trzeba będzie to powtórzyć.

Jeśli się nie uda – to jestem szczęśliwa, że tam byłam, że przejechałam, że zobaczyłam. To jest taki kraj, że chociaż raz w życiu trzeba go zasmakować. Popatrzeć na te monumentalne góry i wspinające się po nich drogi. I stanąć na górze i westchnąć: tak. Ja tu wjechałam.

Jak miałam bać się niedźwiedzi z takimi obrońcami?

Serdecznie jeszcze raz dziękuję moim Patronom za wiarę - że ten tekst powstanie już na nowym szablonie bloga - długo to trwało, ale się udało i ten szablon nie powstałby dzięki Wam. I wpis również, bo nie miałabym gdzie go opublikować. Już niedługo nowe wpisy z serii "Podróże" oraz z serii edukacja domowa". Publikacja tutaj w przyszłym tygodniu. Dziękuję za to i za inspirację do pisania.
Joanna Jaskółka

Joanna Jaskółka – w Sieci znana jako MatkaTylkoJedna – od dziesięciu lat przybliża życie na wsi i pisze o neuroróżnorodnym rodzicielstwie w duchu bliskości. Autorka książki „Bliżej”.

Wspieraj na Partronite.pl

Możesz wesprzeć moją pracę, dołączając do moich patronek.

Spodobał Ci się mój artykuł?

Możesz wesprzeć moją pracę
i postawić mi wirtualną kawę.

Może Cię też zainteresować...

wyjazd samochodem do rumunii

Czy czas się pożegnać i czy to będzie ostatni wpis na blogu?

DSC_2519

Ciekawostki o kurach, z których pewnie nie zdawałaś sobie sprawy

IMG_1693 kopia

Chodź ze mną do łóżka, czyli jak sprawuje się półkotapczan Lenart po roku używania?