Kiedyś weekendy były wyczekiwane, wymarzone. W poniedziałek szło się do pracy lub na uczelnię z myślą tylko o piątku i o cotygodniowej imprezie, domówce lub zwyczajnym spokojnym wieczorze w domu. Wszystko zmieniło się wraz z pojawieniem drugiego dziecka. Tak – drugiego. Jedno nie stanowiło większego problemu. Dopiero zdublowanie latorośli sprawiło, że po weekendzie z dwójką dzieci, w poniedziałek czuję, że zmartwychwstaję.
Ta cała weekendowa gonitwa. Żeby zrobić wszystko, żeby znów nie zrobić niczego, żeby nadreperować ten stracony czas w tygodniu. Sprzątanie, pranie, zakupy, basen, żeby nie stracić ani chwili z tego czasu wolnego, rzuconego jak ochłap w postaci dwóch dni, w które upchnięcie wszystkich aktywności jest przecież niewykonalne. Wstajesz więc wcześniej, ogarniasz, co możesz, wszystko przy dwójce latających maluchów, zgarniasz ich do auta, bo zakupy może, a może coś tam. Jeden nie chce, drugi do babci, ale na zakupy też by chciał, więc może. A sala zabawa? No dobra, niech im będzie. Wracasz z wywieszonym jęzorem, bogatszy o doświadczenie szybkiego zlokalizowania łazienki w sklepie bez łazienki, wciąż spocony wygarniasz zakupy, ale bawić się, bawić się mamo, koniecznie się bawić. A jeszcze z psem spacer. A jeszcze pralkę włączyć. O 15 chcesz marzysz już o wieczorze, ale basen jeszcze, jeszcze czytanie, a jeszcze klocki byś poukładała, mamo, no, mamo, on mnie bije, a on mi nie daje, a ja nie chcę obok niego jeść owsianki, bo on się patrzy na mnie, mamo, mamo.
I kiedy rano odprowadzam starszego na busik i macham mu rączką, już wiem, że za chwilę, za kilka godzin młodszy pójdzie spać, a ja dostąpię zaszczytu godziny lub dwóch absolutnej ciszy. Absolutnego braku przeszkadzania. Że sobie coś napiszę, że będę mogła się skupić wreszcie na jednej rzeczy, a nie na piętnastu naraz.
I tak, młodszy też daje w kość. Wymaga dużo cierpliwości i mało rzeczy potrafi zrobić bez mojego zaangażowania. Ale we dwójkę… We dwójkę są huraganem, który trudno zatrzymać. Kiedy ogarniam jedno dziecko w jednym kącie, drugie rozwala coś w drugim. Kiedy ogarniam drugiego, pierwsze rozwala coś gdzie indziej. Pamiętam ten weekend, gdzie przez dwa dni nieustannie robiłam to samo pranie, bo pierwszy pokazał drugiemu, jak fajnie się ściąga majty z suszarki. I mimo że starszy zrozumiał upomnienie, młodszy miał na nie totalnie wywalone i się w wywalaniu ubrań z suszarki przez dwa dni spełniał.
I ten poniedziałek, kiedyś znienawidzony, bo oznaczający początek pracy, jawi mi się teraz jak wybawienie. Jak dobrze znany luksus dni w tym samym powolnym rytmie, tak samo ułożonych, bez większych spięć do 15, a potem tylko pięć godzin lekkiego harmidru i spać. Rutyna nas trochę wycisza. Każdy wie, co ma robić, bo jak nie zrobi, to wszystko się zawali. I gdy wracam z młodszym do domu, pomachawszy starszemu z okna jeszcze, zabieramy się za nasze poranne łaskotki i gilania. A potem wita nas dzień. Taki sam jak jutro. Taki sam jak pojutrze. Tak samo znany i tak samo zorganizowany. I spokojna praca będąca po dwóch wariackich weekendowych dniach pełnych zajęć niemalże odpoczynkiem.
I czasem tylko świta, że kiedy i młodszy dorośnie, żeby puścić go do przedszkola, to ja te poniedziałki będę zaczynać orgazmem.
cytując klasyka: „mam tak samo jak Ty…”
uwielbiam oczywiście weekendy, bo w końcu mój Stasiu jest z nami, a nie całe dnie w pracy, gotujemy spacerujemy razem, ale wieczorami padam na twarz
W tygodniu, gdy starszy jest zawieziony przez tatę, a bardzo często odbierany przez dziadków, ja z niemowlakiem po porannym ogarnięciu domu, spacerze i zakupach i jeśli się uda krótkiej drzemce, czuję się jak nowonarodzona 🙂
A ja tak sobie ostatnilo na fb napisałam, że posiadanie jednego dziecia ma poważną zaletę: możliwość drzemki w dzień gdy dziecię śpi. Taak, te poniedziałki. Nie powiem, że nie cieszę się czasem, że do pracy idę 😉
Dam Ci radę naprawdę z własnego doświadczenia dwójkę cięzej ogarnąć niz trojke mi z trójką dzieci jest znacznie łatwiej 😀 Polecam trzecie dziecię 😛
od każdej matki, która ma trójkę dzieci słyszę, że trójka jest o wiele łatwiejsza niż dwójka 😀