Wstaję i od razu robię kawę. Żeby wypić w ciszy przed dziećmi. Młodszy jeszcze się przekręca sennie na łóżku, starszy pochrapuje u siebie. Piję kawę i wyglądam przez okno, czy lis znowu dobierał się do śmieci i rozniósł je na pół podwórka. Dzisiaj nie. Dzisiaj wystraszyły go jelenie. O czym świadczy kupsko zostawione tuż przed tarasem. Wielkie, brązowo-zielone kulki gówna. Pozdrowienie od natury.
Myśleliśmy, czy się nie wyprowadzić. Czy nie zamieszkać gdzieś, gdzie dojeżdżałby autobus i można by dzieci odprowadzić na przystanek i mieć w dupie. Gdzie byłby sklep, w którym kupiłabym mleko, jak zabraknie albo majeranek, bo zawsze mi się kończy w najmniej odpowiednim momencie. A najbliższy sklep daleko. I nawet rowerem nie przejedziesz z dwójką dzieci.
Myśleliśmy, żeby sprzedać to wszystko i wyprowadzić się w cholerę do cywilizacji, gdzie asfalt byłby asfaltem, a nie łatanym co pół roku fragmentem czegoś twardszego niż piasek, co kruszy się tydzień po tym łataniu i stanowi realne zagrożenie każdego podwozia.
Taki moment miałam w ciąży. Co ja zrobiłam, do cholery? Schodziłam z wielkim brzuchem do piwnicy podłożyć do pieca i za każdym razem zastanawiałam się, co będzie jak spadnę z tych schodów. Czy trzyletni syn wybierze numer na pogotowie i znajdzie zasięg, żeby się dodzwonić. I czy karetka zdąży pokonać te 40 kilometrów do mnie, wykrwawiającej się na schodach.
Co ja zrobiłam, że tu zamieszkałam?
Wyprowadziłam się z miasta. W miesiąc nam się udało pozamykać sprawy, co tylko świadczy, jak ważne były to sprawy, że w miesiąc można je było domknąć. Przyjechaliśmy z 50 zł w kieszeni i pralką. Absurd tej pralki do dziś mnie bawi, bo nie miałam jej nawet gdzie postawić, żeby jej używać, ale ją miałam. Nie miałam za to kasy na pieluchy dla dziecka. Dom był zapleśniały, nie zamieszkały, wyziębiony i całkowicie zagracony przez pięć lat wywożenia do niego wszystkiego, co niepotrzebne.
Stałam się wiejską matką. Wielbiłam to i przeklinałam.
Drzewka kupiliśmy, pamiętam. Że chociaż te jabłka mieć własne będziemy. Nie zdążyliśmy nawet osłonek założyć, pieprzone jelenie zeżarły sadzonki za jakieś 1000 zł. Zeżarły w noc. Bo tak. Bo mogą. Ale trzeba przyznać, że ziemię gównem po jabłonkach użyźniły i do połowy lipca jeszcze zajeżdżała mi ta woń pod okna.
Króliki wszystkie poszły na rosół. Cholera z nimi, trzy razy dziennie karmić i jeszcze pilnować, żeby lis nie zeżarł, bo menda sprytna i dwa razy się wgryzła w deski.
Co ja zrobiłam, myślałam i szukałam miejsca, gdzie może będzie łatwiej, gdzie będzie bliżej. Gdzie chętniej znajdzie się kogoś, kto pomoże w naprawach i żyje z pracy, a nie z czegoś. Bo z czegoś większość ludzi tutaj żyje, nie pracując w ogóle.
Ale chwila…
Dzieci zaczynają się coraz bardziej kręcić. Pierwszy wstaje starszy i zgodnie ze swoim schematem zaczyna wybierać sobie ubranie. Cześć mamo, cześć kochanie. Idę budzić młodszego. Ubrani, jemy śniadanie przy migającym świetle lampy, bo dziś znowu wieje i mimo światłowodu tak szumnie zapowiadającego stałe dostawy prądu, jakimś cudem ten prąd znów ucieka. Raz jest, raz nie ma. I lampa mryga. Jej światło oświetla buzie dzieci, kończących swoje śniadania. Za oknem, przed tarasem leży kupa. Pies, wypuszczony na dwór, usiłuje złapać trop, ale nie może, więc pewnie przed domem stało stado i wszystkie zapachy się pomieszały.
Idziemy się ubierać. Wychodzimy. Wyjeżdżamy z podwórka i pytam chłopaków, którą drogą jechać. Tą leśną, mówią, a leśna znaczy nie przez asfalt i las i nie przez szutrówkę i las. Leśna to leśna. Wąska i kręta, błotnista i wyboista, ze sznurkiem trawy po środku. Ale po drodze można wysiąść i odetchnąć powietrzem kilkudziesięciu kilometrów nieprzerwanego ludzkim domem lasu. Można się zatrzymać i przepuścić wiewiórkę, lisa, jenota i tego głupiego jelenia, który zawsze sam chodzi, zamiast trzymać się stada i mądrzejszych od niego łań.
Mówiłam, że głupi.
Mówiłaś mamo.
Mkniemy przez las, nie pierdzielę się z koksem. Na leśnych drogach jadę pewnie i stanowczo. Nie boję się wertepów, bo jakbym się bała, to bym już siwa chodziła. A poza tym jestem stąd. Mijam zwalone drzewo, zatrzymuję się przed myszą przebiegającą drogę.
– Mamo, jak tu pięknie, widzisz? Słońce w koronie drzewa? To jest piękne, mamo, aż chce mi się płakać. – mówi starszy i mi łzy napływają do oczu. Myśleliśmy, czy się nie wyprowadzić.
Potem stoję na podwórku i wdycham powietrze. Moje powietrze, najczystsze w kraju. Hektary lasu o to dbają i wiem, że mogę je z całych sił wdychać w płuca. Wokół mnie burdel. Chałupa bez elewacji, trawnik ledwo co żyje na pokładach piasku. Ogród od północnej strony jeszcze skrzy się śladami śniegu. Nie wykopałam tulipanów i reszty kwiatów, szlag je pewnie już trzy razy trafił i cholera pomacała. Ale co tam.
Jestem z zadupia.
Jestem stąd, jestem u siebie.
Mam pierdzielnik, nie położyłam kostki przed domem, nie mam automatycznej bramy, ogródka w kwadraty, walczę z błotem, gruzem i jeleniami. Ganiam jenota w wolnych chwilach, co mi plastiki zżera. Wciąż mam daleko do sklepu, choć mi latarnię postawili na cholerę ona, doprawdy. Nocami patrzymy się w gwiazdy, które już w miastach zniknęły. Popołudniami chodzimy na bosaka i słuchamy takich prawdziwych ptaków, nie z youtuba.
Myśleliśmy, żeby sprzedać to wszystko i wyprowadzić się w cholerę do cywilizacji, gdzie asfalt byłby asfaltem, a nie łatanym co pół roku fragmentem czegoś twardszego niż piasek, co kruszy się tydzień po tym łataniu i stanowi realne zagrożenie każdego podwozia. A potem wychodzę przed dom, ćpam to powietrze, masturbuję się ciszą, pozdrawiam lecącego nad domem orła i sama siebie pytam, czy mnie przypadkiem od pieca nie pogrzało.
Jestem u siebie.
Tam, gdzie powinnam być.
Jestem z zadupia.
PS. Dzieci wybiegane, unurzane w błocie i wykąpane wodą nagrzaną we własnoręcznie rozpalonym piecu, pochrapują już w łóżkach, otoczone kotami, a ja siedzę pod lampą, która wkurzająco miga i kończę coś, nad czym pracowałam od września. Każdy z nas ma swoje zadupie, swoje miejsce, w którym czuje się dobrze i które kocha. Każdy z nas jest z jakiegoś zadupia.
Już dziś będziecie mogli informować o tym tak, jak ja. Szczegółów szukajcie w Sklepie z Zadupia, o tutaj.