W podstawówce miałyśmy z przyjaciółką taką zabawę w pastwienie się nad najbardziej znienawidzonymi słowami. Pamiętam, że „flamaster” i „mazak” zajmowały wtedy pierwsze miejsce na podium i nawet wymyśliłyśmy alternatywną nazwę na te przyrządy – „drajwer”. Drajwer się nie przyjął, bo nikt nie wiedział, o co nam chodzi, gdy prosiłyśmy o pożyczenie mazaka czy tego, no [w dalszym ciągu mam do flamastra uraz], więc nasza inwencja została zakopana, ale ostatnio cała podstawówkowa akcja przypomniała mi się, gdy ktoś napisał mi, żebym pogłaskała od niego [wdech, wydech]… brzusio!
Postanowiłam więc sporządzić małą listę najbardziej znienawidzonych przeze mnie słów i zaprosić was do podawania swoich typów. Może stworzymy jakiś plakat, na którym dumnie pokażemy, jakie słowa mogą doprowadzić do czerwoności każdego ojca i każdą matkę? Które z typowych określeń sprawiają, że mamy ciarki na plecach, a po których zaczynamy bezwiednie, acz boleśnie, kąsać? Zaczynam pierwsza! W moim przypadku pierwsze miejsce, inaczej niż dwadzieścia lat temu, zajmuje nie mazak czy flamaster, a słodka, kilkutygodniowa [a czasem jeszcze kilkumiesięczna]:
FASOLKA
Jeśli przed zajściem w ciążę byłaś całkiem zdrową, normalną kobietą, a po zobaczeniu dwóch kresek na teście nagle w twoim brzuchu zamieszkała „fasolka”, znaczy, że już odeszłaś ze świata dorosłych i weszłaś w tajemny krąg opętanych „mazaczkami”, „śliniaczkami”, „pierdółkami”, „kupkami” i „siczkami” kobiet. Istnieje szansa, że się z tego amoku uratujesz, ale jest ona taka sama, jak to, że do końca życia będziesz sugerowała znajomym i nieznajomym kobietom, że mają w brzuchu ogródek warzywny albo [chyba gorsze] pytała je, jak się ów ogródek czuje [skąd mam, do jasnej ciasnej wiedzieć, jak się czuje kijanka, plemnik, całkowicie odrębna komórka, no skąd?].
Podsumowując, fasolka niech wyleci w kosmos, a my po prostu bądźmy w ciąży. Fasolki hodujmy w ogródku. I niech was ręka opatrzności broni, żeby swoją ciążę nosić w czymś takim jak:
BRZUSIO
Mi osobiście „brzusio” kojarzy się z brzuchem Kubusia Puchatka, który z kolei niezmiennie kojarzy mi się ze starym, spoconym pedofilem [no, sorry, nie znoszę tej bajki, jako dziecko przeżywałam żałobę, gdy leciał Kubuś zamiast Gumisiów]. Ewentualnie z brzuchem starego ochlejusa, co to klepie się po brzusiu, żeby zrobić miejsce na kolejne piwko, przed którym rytualnie beka [zresztą słownik synonimów ma podobne skojarzenia]. Dlatego też nie mogę zrozumieć, jak ktoś może tak nazywać nawet chwilowe lokum dziecka? Ja wiem, że niektóre matki wraz zajściem w ciążę wracają do przedszkola i zaczynają wszystko zdrabniać, upieszczać, infantylizować ten cały swój stan do granic możliwości, ale na litość – naprawdę przestałyście mieć brzuchy, a zrobiły wam się brzusia?
CYC
Kolejny przykład na to, że matki lubią przeginać. Jak nie brzusio, miodzio i inne fasolki, to jedziemy po bandzie z cycem [wulgarnie: kobieca pierś]. Można dać dziecku pierś [chociaż z tą piersią to też nie do końca, bo ja na przykład oprócz stanika mam piersi w zamrażarce, indycze], ale przecież można je też zwyczajnie nakarmić. I wcale nie trzeba ostentacyjnie podkreślać, czy karmisz je cycem, piersią z patelni, słoikiem [dzieci lubią szkło] czy czekoladą. Musisz nakarmić i koniec. Na razie. I błagam, nie wsadzaj dziecku do buzi czegoś takiego jak:
DYD/DID
Kiedy spytałam się koleżanki, czemu mówi na swoją pierś „dyd”, ta odpowiedziała, że właśnie tak nazywa smoczek jej dziecko. I teoretycznie mogłabym się z tym pogodzić, gdybym nie znała dwóch dziewczyn, które dzieci nie mają, a konsekwentnie używają zamiennie słów „dyd” albo „did” na smoczek czy pierś. Więc „dyd” to przykry dowód na to, że to nie dzieci zarażają nas infantylnością, ale często my sami tę infantylność dzieciom wciskamy. I robimy im pod górę, bo zamiast uczyć je w miarę poprawnego języka polskiego i jego przecudnych możliwości, wciskamy mu w usta dziwne słowa, które on nie dość że sobie, to potem jeszcze innym musi tłumaczyć. Bez sensu.
Swoją drogą, mi osobiście „dyd” kojarzy się z dyndającym penisem, więc gdy ktoś mówi, że jego dziecko ssie dyda, to możecie mi współczuć obrazu, jaki tworzy się w mojej głowie 🙂
PIENIĄŻKI
Sprawa jak z brzusiem. Chociaż trochę szersza, bo tego słowa nie używają wyłącznie mamusie, co dają dziecku pieniążki na tacunię w kościółku, ale też całkiem dorośli, często bezdzietni. I znów wiem, że musimy pokazać nasz emocjonalny stosunek do pewnych rzeczy i zdrabniany pieniążki, jakbyśmy za rzadko z siebie robili matołków, ale jak już ktoś tak bardzo kocha monety, to niech sobie zrobi skarbiec jak wujek Kaczora Donalda albo się zbytnio słownie do pieniążków nie przywiązuje. Bo one raz są, raz ich nie ma. Nie ma co ich nadmiernym pietyzmem obdarzać. Serio.
KAWUSIA
Kawusia srusia. Jak wyżej. Wypijesz, wysikasz. Pogódź się z tym.
MAŁŻ
Jakiś czas temu zastanawiałam się, czy nie zacząć banować za epatowanie posiadaniem mięczaka. W ogóle nie rozumiem tego skrótu od „małżonek” i niesamowicie mnie irytuje. W sumie to czułabym się źle, gdybym odkryła, że Chłop to nie Chłop, ani nawet nie mąż, tylko jakiś „małż”. Ja wiem, że śmichy chichy, chcemy być zabawni, mamy dystans do swojego małżeństwa i w ogóle, ale odkryję przed wami tajemnicę: małże już wyszły z mody. Teraz popularne jest określenie TODW [Ten Od Dawania Wypłaty], ewentualnie TOSPŁ [Ten Od Sprzątania Pod Łóżkiem].
PARENTING
UGH. Trudna sprawa, bo słowo już tak się rozpowszechniło, że mój pierwotny sprzeciw na jego istnienie został rozłożony na łopatki. I chociaż w dalszym ciągu uważam, że ładniejsze jest słowo „rodzinny”, to nie jestem Don Kichotem, żeby walczyć z ekspansją „parentingów”. No niech będzie. W życiu przecież chodzi o jakiś kompromis, ważne też jest używanie niektórych słów w odpowiednim, czasem prześmiewczym kontekście [czego 80 procent z was nie zrozumie i za miesiąc wytknie mi, że napisałam w jakimś poście „brzusio” bo z całej ironii wysupłają to jedno słowo, no ale – takie życie :D], a poza tym niektóre z nich są po to, żeby je porządnie raz na jakiś czas wyśmiać 🙂
Zhejtować jest jak „parenting”. To taki synonim „pastwienia”, ale lepszy, bo zhejtować można zawsze, ale pastwić się można wyłącznie teraz, bo za chwilę, to co – spastwić, spastować? O, zadręczyć. Jak napiszę „zadręczyć, to nie wejdziecie, bo hejt się sprzedaje, a dręczenie to „Celebrity Splash” lecące w TV, kiedy leżę chora w łóżku, a Chłop schował gdzieś pilota. Maltretować? Dobre. Ale za długie. No niech będzie to „hejtować”. Jak już pisałam, grunt, żeby się nie spinać, tylko trochę te słowa pognębić. Niech mają, dziady jedne, że irytują porządnych ludzi, prawda?
Zmaltretowałam kilka słów, może teraz wasza kolej? Nie krępujcie się, zostanie to tylko w naszym gronie, a macie przecież jedyną szansę w życiu, żeby wyżyć się na najbardziej znienawidzonych przez was wyrażeniach 🙂 Piszcie, jakich słów nie lubicie i dajcie znać znajomym, że też się mogą wyżyć 🙂
Obuwie! Zawsze mnie obrzydzało. I słowo „obfity”. Nie wiem dlaczego, ale niezmiennie mi się kojarzy z obfitą miesiączką. A z kategorii słów denerwujących najgorszy jest dla mnie „gin” lub „ginka”, do których chodzą chyba wszystkie ciężarne aktywne na forach. Coś potwornego.
AUTO. to jest słowo, którego obłe brzmienie mnie obrzydza
A ja trochę z innej beczki. Mnie zawsze śmieszyły takie słowa jak „tapczan” czy „kwirlejka”. 😉
Mam to samo z kinkietem 😀
czekaj, pomysleć muszę. cyców i cycków nie cierpię, aaa i grr w jednym. nie, nie, nie. ja mam piersi, lubię je i uważam, że to nazwa pełna szacunku. w ogóle Twoja lista jest moją listą, choć mam jeszcze awersję do „smoków”. a że mieszkam za granicą, to włosy na całym ciele stają mi od spolszczeń słów obcojęzycznych. Polacy na obczyźnie jedzą poridż, jeżdżą basem itd., tylko że oczywiście nie na Islandii, tutaj słowa są lekko kosmiczne, co nie znaczy że nie nagminnie używany. warczę na samą myśl.
Nic mnie tak nie krępowało, jak matka mojego partnera oznajmiająca wszystkim gościom o mnie że „ona zaraz wróci, tylko da cyca”. Miałam ochotę po skończonym karmieniu wyjść oknem. Albo wtedy jak moja babcia przy każdej możliwej okazji, jak Ryś włoży palec do buzi, rzuca że cyca szuka.
Mam jednak wrażenie, że udało mi się to wykorzenić konsekwentnym poprawianiem wszystkich, nieinwazyjnym wcale, po każdym „cycu” mówiłam głośno „KARMIENIU” i przeszło.
Zanim poznaliśmy płeć Ryś dysponował imieniem Smok, żebym mogła się nazywać Mother of Dragons (or That One Particular Dragon).
– królewna vel. księżniczka – w znaczeniu mała dziewczynka. Mie znoszę, nie znoszę, nie znoszę. Moja feministyczna dusza wykształcona na zajęciach z gender się zwija z bólu jak to słyszy.
– fasolka, groszek etc – wszystko napisane powyżej, ale tak nie znoszę, że nie mogę nie wyrazić swojej opinii 🙂
– wszelkie dziwne określenia na smoczek typu monio, didek etc – brrrr!
– facet – takie ni to, ni sio, ani chłopak, ani mężczyzna.
To mój pierwszy komentarz na blogu, ale w tym temacie muszę 🙂
Słowo nr 1 nienawidzone od wieków: trykot. No aż mnie ciary przechodzą! Ja wiem, że „dobre, bo polskie”, ale jednak wolę t-shirt. Ewentualnie koszulkę.
Słowo nr 2: nionio (o smoczku). Bez komentarza.
Słowo nr 3: cycuś (aczkolwiek cycki mogą mnie boleć)
A co do nazywania zarodka w brzuchu: u nas była Larwa 🙂 Ze względu na „owadzie” nazwisko:)
Pozdrawiam!
To jak się czuje Twoja fasolka w brzusiu? :))
A tak bardziej w temacie -> mnie denerwuje pokój dziecinny. Dziecinni są niektórzy ludzie, a nie pokój 😛
A ja nie lubię słowa „ciacho” (określenie na ciasto, ciastko)
Dla mnie na ciastka jest ok. Gorzej jak jest użyte w celu opisania człowieka.
Z tych co wymieniłaś to tylko pieniążki. Za to coś, co mnie wkurza to próba, aby na siłę wymyślić do wszystkich zawodów form męskich i żeńskich. Już się co prawda przyzwyczaiłam do socjolożki i psycholożki, ale niektórym zawodom odbiera to wg mnie powagę i respekt. Być może nie znam poprawnych, ale ministrka/ministra, doktorka, naukowca nie brzmią fajnie. Przynajmniej dla mnie. Nie mówiąc już o takich zawodach jak górnik i marynarz.
Przy okazji wyborów mam pytanie, jak powinna brzmieć forma żeńska od prezydent oraz jak powinien być nazywany jej mąż?
„Już się co prawda przyzwyczaiłam do socjolożki i psycholożki, ale niektórym zawodom odbiera to wg mnie powagę i respekt.”
Ale wiesz, że to nie ze względu na końcówkę, tylko ze względu na kulturowe kody, które masz w głowie? (męskie – prestiżowe, żeńskie – nieprestiżowe). Dlaczego formy żeńskie dobrze się mają w zawodach nisko opłacanych, o niskim prestiżu, zaś budzą sprzeciw w zawodach prestiżowych? To nie koncówka odbiera prestiż ministrze, premierze czy prezydentce, tylko filtr kulturowy, który każe uważać kobiety za mniej ważne, a fakt sprawowania przez nie ważnych urzędów za śmieszny i obniżający ważność tych urzędów. Zmiana języka jest jednym z narzędzi zmiany społecznej, a także znakiem, symbolem i symptomem. Naście lat temu, jak zaczynałam studia, po kątach omawiałyśmy z koleżankami o innowacyjnej końcówce „-lożka”. Ktoś był za, ktoś przeciw. Dziś te formy przebijają się powoli do publicznej świadomości i języka.
Aż mi się przypomniały zajęcia z `”językowego obrazu świata”. Dzięki za ten komentarz, sama sobie pewne rzeczy przypomniałam 🙂
Cieszę się 🙂
Oj, widzę, że nadepnęłam na odcisk. W mojej wypowiedzi nie chodziło mi o to, że kobiety na stanowiskach należy uważać za mniej ważne. Raczej, że wg mnie (i może tylko mnie) niektóre formy żeńskie brzmią dziwnie, czasem nawet śmiesznie. Przez to odbierają właśnie należny tym kobietom prestiż.
Padło pytanie jakie słowa nas denerwują. Mnie właśnie takie denerwują, bo często powodują taki głupi uśmieszek pod nosem. A te kobiety na to nie zasłużyły.
Poza tym jakoś nie widzę podziału na męskie zawody lepiej opłacane i żeńskie gorzej (akurat w tej kwestii, bo nie mówię, że generalnie tak nie jest, bo jest i jest to problem). Raczej na zawody typowo męskie i typowo żeńskie oraz takie gdzie często spotyka się obie płcie. Chociażby przytoczone już górnik i marynarz, nie są chyba bardzo dobrze opłacanymi zawodami. Podobnie jak szewc. Z drugiej strony mamy przecież prezeski. Chociaż ja uważam, że pani prezes brzmi lepiej. Podobnie jak pani doktor, pani inżynier, itd.
A tak przy okazji zapytam się osób, które lepiej się na tym znają, czy to prawda, że dużo nazw zawodów tak na prawdę nie określa płci w samej nazwie i dlatego dodaje się przedrostek „pan” i „pani”?
„W mojej wypowiedzi nie chodziło mi o to, że kobiety na stanowiskach
należy uważać za mniej ważne. Raczej, że wg mnie (i może tylko mnie)
niektóre formy żeńskie brzmią dziwnie, czasem nawet śmiesznie. Przez to
odbierają właśnie należny tym kobietom prestiż.”
Końcowka żeńska brzmi w Twoich uszach „śmiesznie” dlatego że kulturowo konotuje się żeńskie jako = niepoważne, nieprestiżowe. Język nie jest śmieszny sam w sobie, tylko takie znaczenia mu nadajemy w naszych głowach.
„Chociażby przytoczone już górnik i marynarz, nie są chyba bardzo dobrze opłacanymi zawodami.”
Nie chodzi o fakt tego, czy są opłacani, tylko jak społecznie postrzegany jest prestiż tego zawodu.
„Poza tym jakoś nie widzę podziału na męskie zawody lepiej opłacane i
żeńskie gorzej (akurat w tej kwestii, bo nie mówię, że generalnie tak
nie jest, bo jest i jest to problem).”
Nie? Och, naprawdę? A lekarz – pielęgniarka? Dyrektor biura w urzędzie/naczelnik – szeregowy urzędnik? Jak sądzisz, jak rozkładają się tam płcie? Przywołany górnik i jego przywileje – pielęgniarka, sprzątaczka (zatrudniona zapewnie na śmieciówce… Publiczna edukacja – tam jest wiele kobiet – im „wyżej” i bardziej prestiżowo, tym więcej mężczyzn. Przykłady można mnożyć, ale to offtop. Warto jednak wyjść poza wiedzę powszechną i „chłopski rozum” i przyjrzeć się badaniom, statystykom i analizom. Tak, kobiety są gorzej opłacane, tak kobiety wybierają / są kulturowo kierowane do zawodów gorzej opłacanych i mniej prestiżowych. Tak, język jakim mówimy o sobie i innych jest istotny.
Pozdrawiam, antropolożka, urzędniczka.
Architektka, adwokatka – to przecież jest nawet trudne do wymówienia. Końcówka -ka kojarzy mi się ze zdrobnieniami (kasza -> kaszka, Anna -> Anka) i z tego powodu również uważam, że niektóre żeńskie wersje brzmią głupio. Kobieta żołnierz to taki sam żołnierz jak każdy inny i nie ma sensu jej wyróżniać osobnym nazewnictwem, jakby była jakaś upośledzona. Żołnierka. No proszę… Ja jestem socjologiem i nie potrzebuję osobnej kategorii do nazwania swojej profesji.
O dydzie nie słyszałam i wolałabym nie słyszeć. Za to słyszałam inne odmiany fasolek (i też mi się te słowa mocno odbijają): fasolinka i groszek. Dlaczego koniecznie muszą to być rośliny strączkowe?
Idziemy „papa”? WTF??? Koleżanka powiedziała do mojego dziecka, nie wiedziało o co chodzi i po dziś dzień nie wie. Koleżanka wyjaśniła mi, że jest to iść na spacer…. A ja głupia myślałam, że papa macha się na do widzenia…
A mnie nic tak nie wpienia jak „tacierzyński”!!! NIC. Ojcowski przez gardło przejść nie może?
Chociaż fasolka jest na 2 miejscu 🙂
Ojcowski a tacierzyński to dwie różne rzeczy. Ojcowski 2 tygodnie, tacierzyński zamiast macierzyńskiego
Cycuś. Zdrabnianie wszystkich wyrazów jak leci. No bo ok, czasami zdrabniamy i jest w porządku, ale jak zdrabniane jest co drugie słowo w zdaniu wypowiadanym przez dorosłego człowieka 30+, to coś jest nie tak.
Bobas, bobo.
Chociaż akurat pojedyncze wyrazy nie wkurzają mnie specjalnie. Za to mam ochotę trzasnąć, jak widzę, że ludzie nie wiedzą, kiedy wyraz zakończyć z 'ą’, a kiedy z 'om’. Dzięki czemu powstają takie kwiatki jak 'dałam dziś dziecią’, 'tym mamą’, 'ona jest niezłą laskom’.
Mnie wkurza mówienie do męża/żony – tatusiu/mamusiu (żoneczko/mężusiu), nie można normalnie? po imieniu? wszystkie – koteczku, myszeczko, sryszeczko…aż mnie wzdryga. Ale kawusia jest numerem jeden – uwielbiam kawę – kawusi NIENAWIDZĘ!
A wszystkie cio czo nio? Mam ochotę się pochlastać, kiedy gdzieś coś takiego czytam 🙂 I jak słyszę dydol, dyduś, moniuś na smoczek, to też, szczególnie że moja córka używa smoczka i wszyscy dookoła tak go nazywają 🙁 Ale chyba najbrzydsze słowo w języku polskim to strupek, bleeeee! Pozdrawiam 😉
Strupek <3
nieprawda, najbrzydsze słowo to „wyłuszczać” 🙂
A wszystkie cio czo nio? Mam ochotę się pochlastać, kiedy gdzieś coś takiego czytam 🙂 I jak słyszę dydol, dyduś, moniuś na smoczek, to też, szczególnie że moja córka używa smoczka i prawie wszyscy dookoła tak go nazywają 🙁 Ale chyba najbrzydsze słowo w języku polskim to strupek, bleeeee! Pozdrawiam 😉
Hejt jest równie paskudny. Szczególnie, że używany wymiennie z takim prostym i ładnym słowem „krytyka”. Nie ma już „krytycznego podejścia”, jest fala hejtu. Obrzydliwe. A małż jest fajny, lubię zwierzatka, więc pozytywnie mi się kojarzy. A za pieniążki bym zabiła. Szczególnie, jak kelnereczka pyta, czy już przynieść rachuneczek za kawusię i ciasteczko i czy będą pieniążki czy karteczka.
Z tą krytyką to z kolei ja mam dylemat, czy nie zastąpić jej czasami hejtem. Czasem coś napiszę i dostaję odzew: „jesteś głupia”. Usuwam taki komentarz i dostaję odzew „bo ty żadnej krytyki nie przyjmujesz”. Robię błąd w tekście przez pośpiech, ktoś komentuje „ale masz błąd!”, no ok, mam, poprawiam błąd i usuwam komentarz, bo oprócz tego, że informuje o błędzie, którego już nie ma, niczego więcej nie wnosi i dostaję odzew „no tak, boisz się krytyki, nawet się nie przyznasz, jesteś głupia”. No przyznałam się, poprawiłam, ale nie widzę sensu, żeby każdy, kto czyta komentarze, zamiast czytać, szukał błędu, którego nie ma 😀 Czasem ten „hejt” ewentualnie coraz bardziej popularny „trolling” jest adekwatny i w sumie nie ma polskiego odpowiednika 🙂
Wreszcie ktoś mądry poruszył ten temat. Czekałam na to.
Małżon, małż, małzowina, dziecię, dzieć itd. Autorzy, którzy używają tego typu określeń, mają chyba nadzieję, że okażą się zabawieniejsi, ciekawsi. Nie wiem. Czytam często i nie rozumiem tego fenomenu. Czy mąż nie może być mężem a żona żoną? W rezultacie omijam taki blog, bo irytuje mnie to bardzo.
Mój trzyletni syn bardzo dużo i wyraźnie, jak na swój wiek,mówi. Dużo ludzi się dziwi. Ja zawsze tłumaczę, że być może jest to zasługa tego, że zawsze rozawiałam z nim poprawną polszczyzną. Normalnymi zdaniami, wyrazami. Nigdy nie mówiłam dyduś, tutu, dada, gaga, kuku, papu. Nigdy. Bardzo mnie to denerwuje.
Inne słowa : fasolka, fistaszek, cycuś, pieniążki, jedzonko, siuśki itd. Zdrobnienia.
Denerwują mnie też jakieś dziwne skróty, zapożyczenia z angielskiego, nowe słowa, że niby blogowy autor jest wtedy bardziej na czasie. Są to np. omg, enjoy, tnx, jessu, jeżu, boszzze, itd.itp.
Zapewne zaraz przypomną mi się jeszcze inne słowa lub jakieś słowne wytwory.
Jest tego teraz pełno.
Dziękuję, że poruszyłaś ten temat.
Zawsze lubiłam czytać ortograficzne wpisy na Twoim blogu. Nawet kiedyś proponowałam abyś napisała o zwrotnych „strasznie mi miło”, „strasznie dziekuję”, „strasznie mi się podoba” itd. Tego też nie mogę zrozumieć.
Mam wujka Brytyjczyka. Najbardziej się nie może chłopina nadziwić, że mówimy właśnie strasznie się cieszę, było okropnie fajnie, strasznie go kocham itd 🙂
Oprócz dyda/dida zgadzam się z tobą. Pojęcie dyda jest mi zupełnie nieznane (nie ten rejon Polski?). Ale te fasolki i cyce to najbardziej mnie chyba denerwują…
Mój nr 1 to „Bozia”. Zaś po „ajci” = wyjść na dwór, do tej pory się nie pozbierałam, a stosował to z premedytacją mój mąż. A „małż” jest dla mnie na tym samym poziomie co „o jeżu” lub „o borze”, choć jakoś szczególnie mnie to nie denerwuje. Pozdrawiam
O tak, zapomniałam o słowie Bozia.
Bozia! Kościółek! Co ta religia robi strasznego z naszym językiem 😀
Eeee…… AJCI???? skąd to w ogóle???? 😀
Nie mam bladego pojęcia. Ile razy pytałam męża to słyszałam „u nas się tak mówi”. Szkoda tylko, że jesteśmy z tego samego regionu, bo u nas się tak nie mówi 😀
Małż jest zdecydowanie najgorszy, cieszę się, że ktoś to w końcu głośno napisał.
Jestem leworęczna i szlag mnie trafia, jeżeli ktoś nazywa mnie „mańkutem”!
Mnie denerwują słowa bobo, bobas, dzidzia. Kojarzą mi się z lalkami zamiast z małymi dziećmi. A już zupełnie mnie denerwuje jak dorosła kobieta mówi, że chciałaby mieć bobasa.
Pojedyncze słowa mnie aż tak nie gryzą, jak stosowane przy dzieciach zlepek zdrobnień. Ot takie 'a fasolunia w brzuchu to chłopczyk czy dziewczyneczka? ’, 'mój dzidziolek zrobił kupeczkę i trzeba mu wymyć pupunie i założyć nowiunią pieluszeczkę’.
„parenting” wręcz mnie rozgrzewa do czerwoności, ale tak jak Ty już próbuje się uodpornić. Podobnie działa na mnie „słitaśna focia”, „sale” „dziubek” „konkubent/konkubina” – o rany az mi ciarki przeszły. „dzidziulek” brrr
Ej no, ja jestem konkubiną. To jak mam mówić? 🙂
Ja też 😉 dlatego słowa tak nie znoszę. My mówimy przyjaciel/przyjaciółka, partner/ka, moja druga połowa też może być. Nawet we wnioskach urzędowych uparcie piszemy partner/ka
Jestem kompletnym człowiekiem, więc drugiej połówki nie potrzebuję. Przyjaźnię się z kilkoma osobami. Partnerami bywamy w biznesie. A na prywatnie jestme po prostu konkubiną. Zresztą policja już mnie raz tak zapisała, więc konkubinat prawdziwy 😀
Ja wam tak szczerze powiem, że swego czasu byłam przedstawiana jako „konkubina mojego syna”. Niby hłe hłe, żarty żartami, ale za samo to słowo miałam ochotę wymiotować prosto w twarz wypowiadającej je osoby 🙂 Kiedyś chcieli zamiennie wprowadzić „kohabitację”, ale nie wyszło. Szkoda. Chociaż… czy to ważne kto z kim śpi? Ważne, żeby się wysypiał 😀
Ale serio: co jest złego w konkubinie? Czy żona przedstawiana jako „żona mojego syna” też ma się obrażać? To jest normalne słowo, zacznijmy go wreszcie używać, bo unikanie wygląda, jakbyśmy się ciągle wstydzili i uważali, że życie bez ślubu to jakaś gorsza forma związku. Precz z partnerstwem, niech żyją konkubinaty! 😀
Być może dlatego, że większości ludzi „konkubinat” kojarzy się z meliną, patologią, dwudziestką zasmarkanych dzieci i wódą 😀 Nie zmienisz tego, tym bardziej, że KK skutecznie taki obraz „życie bez ślubu jest złe, zobaczcie, konkubent bije konkubinę, konkubina pije, dzieci samopas, dawajcie kasę na ślub!”. A jeszcze wcześniej – z łaciny oznacza nałożnicę, cesarze, władcy mieli kiedyś jedną żonę i kilkanaście konkubin 😀 Jeśli więc ktoś, kto jest w miarę ogarnięty kulturowo, nazywa kogoś konkubiną, to istnieje 90 procent szansy, że cię obraża, bo używa słowa, które kulturowo ma pejoratywny wydźwięk. A jak wiadomo, kulturalni ludzie, starają się nie stwarzać sytuacji, w której ktoś może się poczuć niekomfortowo 🙂
To nie chodzi o wstyd, nie czuję się gorsza, bo żyję w nieformalnym związku. Masz rację, konkubinat to normalne słowo, takie samo jak „bękart” [którym notabene jest mój syn] albo „suka” czy „fiut” :D. Tylko wiesz… czasami dajemy sobie spokój z wciskaniem pewnych wyrazów na tak zwane salony, bo zwyczajnie… nie wypada 😀
Suka to wyzwisko, chyba, że samica psa 🙂 A konkubina to po prostu osoba w nieformalnym związku. Jak się tego będzie używać, to przestanie budzić negatywne skojarzenia. Podpisano: rozwódka, konkubina i macocha, a co!
No ale nie przestanie, bo pejoratywny wydźwięk jest zaznaczany nawet w słownikach i już się dość mocno zakorzenił 🙂 Musiałyby pokolenia wyginąć, żeby to zmienić [czyli minąć mnóstwo czasu, wiesz, że kiedyś „kobieta” było wyzwiskiem? Niewiasta, białogłowa nazwana „kobietą” odbierała to jako porównanie do nałożnicy], pojedyncze jednostki nie dadzą rady 😀 Między innymi dlatego językoznawcy rezygnują z czasami z walki o poprawne użycie jakiegoś słowa i dopuszczają je najpierw jako potoczne, a potem pewnie wchodzi już normalnie do obiegu – bo większość ma siłę 🙂 Ty, oczywiście, jako jednostka, możesz walczyć o konkubinę, ale licz się z tym, że ktoś się obrazi 🙂 Będzie miał prawo 🙂
Wiem, że kobieta było wyzwiskiem i wiem, nawet, od czego pochodzącym 😉 Jestem nie tylko rozwódką, konkubiną i macochą, ale też polonistką i kulturoznawczynią. Gorzej już się nie da 😀
Przechlapane 😀
:)))))) o tak!!! Tak powiedziałam, ale o ile się nie mylę, nie przy przedstawianiu! A jakby tu nazwać „matkę Chłopa” ??? żeby nie mówić bezosobowo;) Pozdrawiam! KBD 🙂 babcia (to całkiem fajnie brzmi) Kosmyka i ….. już niedługo dowiemy się czyją;)
W sumie to wiem. Mam imię. Dosyć oryginalne;) Można zdrabniać;) A właśnie – niektórzy lubią inni nie za bardzo, jeszcze inni protestują gdy zdrabnia się ich imiona. Gdy powiedziałam: Kosmyczku do Wnuka, to powiedział: nazywam się Kosmyk, i robiąc prześmieszną minę dodał: Ptaszek – Drzewko.To się nazywa dystans:) do własnego nazwiska. Pozdrawiam!
Prawdziwą kopalnią inspiracji są fora internetowe pokroju wizażu czy kafeterii – kiedyś, dawno temu, z racji specyficznej pracy naczytałam się troszkę takich i mam traumę do dziś. Moje ulubione: TŻ – pisane również fonetycznie „teżet” (Towarzysz Życia, WTF?!) i teściówka. Zęby bolą.
O, też kiedyś trafiłam na TŻ! 😀 Musiałam w googlu wyszukać, bo nie zrozumiałam, o co chodzi :))
Małżowina – tak kolega powiedział o swojej żonie. Malo brakowało a bym mu wywaliła mukę. Obrzydlistwo.
Proszę o zamiennik dla FASOLKI! Jak nazywalyscie/nazywacie swoje dzieci (płody), zanim poznałyscie ich płeć? Moje słowa: „dziecię” (jakieś pretensjonalne wg. mnie) i buzia (w znaczeniu ust, używane przez dorosłą osobę, zwłaszcza przez faceta – bleh).
Ja na początku byłam w ciąży, a jak się potwierdziło na usg, że to dziecko, to byłam w ciąży z dzieckiem 🙂
Jak mogłam na to nie wpaść! 😉 Mimo wszystko, może ktoś się jeszcze podzieli …
a zanim potwierdziłaś, że to dziecko – co byś zrobiła, gdybyś chciała powiedzieć coś na jego temat? np. Lekarz nie był w stanie dojrzeć „kogo? co?” na usg.
Moja koleżanka mówiła o swoim dziecku FARSZ lub WSAD 😉
Hmmm i teraz pojawia się odwieczne pytanie matek: fasolka czy wsad?
Może maluch, maluszek… robaczek :))
Zawsze może być: pasożyt 😉
A właśnie, ktoś kiedyś mówił Alien.
Alien.
Szprota.
nie znoszę, jak ktoś pisze MAŁŻ, MÓJ PAN (!!!), ale – bez urazy – CHŁOP też mnie lekko irytuje :)) CYC też jest w pierwszej dziesiątce najbardziej irytujących słówek… albo PAPU (niby jedzenie)… aaa… nie lubię też infantylnych określeń (jak wspomniana FASOLKA) typu: CIĘŻARÓWKA!!
Z Chłopem to trudna sprawa, bo on nie chce zdradzić swojego imienia, małżem go nie nazwę, konkubentem? Prędzej se rękę odrąbię 😀 Zostaje Chłop, zupełnie przez przypadek, na skutek jednego z pierwszych wpisów na blogu 😀 Życie i trochę sentyment do tamtego wpisu 🙂
Selfie- to słowo wyprowadza mnie z równowagi. Serio musimy zastępować nasze polskie słowa obcymi???
Selfik? Fota z rąsi? Samojebka? Fotografia zrobiona samemu sobie z ręki? Jakie polskie słowa masz na myśli?
Autoportret po prostu?
O ile małż mi nie przeszkadza, o tyle „baba” albo „babol” bardzo. I nie jest to dla mnie w żadnym stopniu zabawne, raczej obraźliwe i oznacza brak szacunku.
Analogicznie do Twoich mazaków mam głęboko zakorzeniony uraz do „palta”. Brr…
I też nie trawię kiedy ktoś jako określenie piersi używa słowa „cyc”. No jeżu mój. Fuj.
Powiem wam coś, co miało miejsce tydzień temu, ale do dziś mnie jeszcze szokuje – choć może jestem przewrażliwiona. Zwróciłam kiedyś na pewnej grupie FB typu „mamy” żeby inna członkini nie mówiła do mnie, że „karmię cycem”. Odpisała mi, że kobiety karmiące mają przecież CYCE a nie piersi. Z udawaną ironią zapytałam, że fakt zostania matką sprawa, że kobieta me też odtąd dupę zamiast pośladów i c…. zamiast narządów rodnych – obraziła się i zaczęła się nagonka na mnie. Że słowo cyc to nic złego, że przecież nie będą mówić pierś (sic!), że przecież to normalnie że mówi się do dziecka „dam ci cyca/cycka” a nie pierś. Przyznam że trochę szczęka mi opadła. Najłagodniej jak umiałam wyjaśniłam paniom, że wg. mnie „cyce”, „cycki” to słowa wulgarne, a do tego używane głównie przez mężczyzn w mowie bardzo potocznej i w ocenianiu kobiet po kątem ich seksualności. Że mnie w domu uczono, że wulgaryzmów używa się wtedy, gdy jest prawdziwa okazja, a nie na zasadzie przecinka czy zamiast normalnych słów. Znów zaczął się jazgot, że ja śmiem oceniać ludzi po tym jak się wyrażają (a jak mam oceniać ludzi w sieci?) , że cyc to dobra rzecz bo daje mleko (a co to ma do rzeczy?), że się wywyższam, że nie moja sprawa jakich słów używają przy dziecku (to fakt, ale ja chciałam tylko podyskutowawszy), że w ogóle to jestem zła bo ciągnę temat (bo odpowiadam na ich posty od godziny najwyraźniej) i – uwaga – bo piszę tak długie posty. A, i że jeszcze ja bym chciała by każda matka była elegancka jak mimoza (?). W życiu tak mi się nie dostało za obronę polszczyzny i w zryciu nie musiałam się tłumaczyć z tego, że w miarę ładnie się wyrażam.
Nie wiem skąd te baby tam się biorą, bo ja mam kilkanaście znajomych i żadna nie mówi „dam cyca” czy „moje cyce”. Słów takich nie używał nawet po narodzinach dziecka znajomy facet, który na co dzień przeklinania nie unika.
Co jest tak wspaniałego w obrzydzaniu samej siebie i swoich części ciała poprzez nazywanie ich w najbardziej wulgarny, obraźliwy sposób? Dlaczego karmienie cycem jest lepsze niż piersią? Czy te kobiety po prostu chcą być jako matki brzydkimi, ordynarnymi, stworami i stąd te cyce? Nie wiem, ale to straszne, w jakim kierunku zmierza mowa potoczna.
TATKO – aż mnie wzdryga! Dlaczego mój mąż nie może być moim mężem i zwyczajnym TATĄ swoich dzieci?
Już chciałam nazwę bloga zmieniać 😉 A ze słowami mam to samo. Mój nr 1 to „klapek”.
Miałam w liceum nauczyciela, uczył sztucznego oddychania. Chciał pokazać na koleżance, która tuż przed improwizowanym uciskaniem klatki piersiowej, szczelnie ów klatkę zaslonila. I wtedy padły jego słowa „ona chyba myśli, że będę ją łapał za dydki!”. Cóż, też mam uraz.
PARKA – jako określenie rodzeństwa różnopłciowego. Serio? Parka to może być zwierząt hodowlanych, a nie dzieci.
Ewentualnie kurtka 😀 Faktycznie, „parka bliźniąt” mi kiedyś wpadła w oczy i aż się wzdrygnęłam 😀
Zgadzam się!PARKA,jakie to jest denerwujące słowo!Zgrzytamy z mężem zębami jak słyszyny po raz kolejny, że mamy „śliczną parkę”, no litości! Dla mnie irytująca jest też DZIDZIA zamiast po prostu „dziecko”… co to jest dzidzia tak w ogóle? Albo mam noworodka,albo niemowlę albo, w następnym etapie rozwoju tegoż, po prostu dziecko.
Oooo tak, jak dowiedzieliśmy się, że drugim dzieckiem będzie syn (pierwszym córka), to z każdej strony padało: 'ooo, jak fajnie, będziecie mieli parkę!’ – zupełnie jakby chodziło o króliki do rozmnażania.
Ja też mam uraz co do parki, bo mam córkę, a syn w drodze, więc oczywiście każdy mi gratuluje „parki”, a ja oczyma duszy widzę papużki nierozłączki…
A co do mówienia do dziecka poprawną polszczyzną – u nas babcie naprawdę starają się skomplikować każdą wypowiedź do
dziecka w przekonaniu, że trzeba powiedzieć wszystko odpowiednio
„dziecinnym” językiem, żeby dziecko zrozumiało (dziecko ma 2 lata i buduje zdania złożone). Jedna babcia mówi do mojej corki „a gdzie masz dydusia?”, na co Iśka robi wielkie oczy, bo nie wie, co to jest – za to doskonale wie, co to smoczek. Druga pyta, czy zrobi „kosi kosi” – zrobiłaby, gdyby wiedziała, że chodzi o klaskanie lub brawo…
Na polu języka brzusio-fasolkowego nie jestem szczególnie przewrażliwiona, dyd w znaczeniu pierś w ogóle mnie ominął, za to nie znoszę kawusi i pieniążków.