Jedyne, co musimy robić, to je kochać. To takie proste. Bez zakrętów. Przecież na takiej drodze nie można się zgubić, prawda?
A jednak, gdy budzi cię uporczywe szarpanie za włosy i ten przeklęty głosik proszący o bajki, pierwsze, co robisz, to wrzeszczysz. Wrzeszczysz tak, że sama zaczynasz się siebie bać, wrzeszczysz łyżeczką do kawy rozsypującą drobinki po podłodze, wrzeszczysz masłem, wrzeszczysz tą pajdą wyschniętego, choć wczoraj kupionego, chleba. Drzesz się kopniakiem w klocka, wydzierasz się zamaszystym ścieleniem łóżka. Małe lepkie rączki, systematycznie niszczące, klejące, brudzące zakamarki, te rączki, które kilka lat wcześniej całowałaś ze łzami w oczach, stają się szponami perfidnie niszczącymi twierdzę twoich zdrowych zmysłów.
Jedyne, co musimy robić, to je kochać. To takie proste. Bez zakrętów. Ale czasami nie mamy siły, żeby temu sprostać. Najmniejsza bzdura wyprowadza nas z równowagi i krzyczymy w te piękne, duże oczy, a to, że nie wyczytamy w nich naszego szaleństwa, wkurza nas najmocniej.
Czepiam się. Każdy źle postawiony przedmiot, zrzucony bibelot, niestarannie zrobiona rzecz zaczyna mnie irytować. Nerwy trzymam na wodzy, ale w środku ryczę ze złości na tę jego nieporadność, nieumiejętność, gapiostwo.
Każdego ranka, każdego popołudnia będzie robił coś, co mnie zirytuje, zdenerwuje, coś, co nie będzie ani po mojej myśli, ani z jego wyrachowania. Wściekam się na niego, mam ochotę wytargać go za te śliczne włosy, wykrzyczeć mu całą moją złość, całą moją rozpacz, że jego cudownie delikatne rysy coraz bardziej się wyostrzają. Wkurza mnie każdy jego przemyślany ruch, każda jego doskonale obliczona odpowiedź. Czasem jeszcze złapię to dziecko, które w nim tkwi, przytrzymam na chwilę, łakomie wywęszę ten dawny zapach, ale każdego dnia coraz rzadziej. Wszystko się zaciera. Więc wściekam się mocniej i mocniej.
A potem płaczę. Płaczę z tęsknoty za tymi piąstkami małymi jak orzeszki, za tymi pokracznymi nóżkami, które nie mogły ode mnie uciec, za tym uśmiechem skierowanym tylko do mnie, za tym wzrokiem tylko mi przeznaczonym, tylko u mnie poszukującym potwierdzenia, informacji, bezbrzeżnej miłości. Tyle czasu marzyłam o chwili, w której zacznie być samodzielny, a teraz jego jedyną wadą, która doprowadza mnie do szaleństwa, jest to, że… przestaje mnie już potrzebować.
To najwyższy szczebel miłości, pozwolić odejść komuś, kogo się kocha nad życie. Niewielu wychodzi z tego bez poobijanych kolan.
Krzyczę. Coraz głośniej. Cicho wypowiedziane „Nie gniewaj się mamusiu” doprowadza mnie do furii i kopię z całej siły ścianę. Nie czuję bólu, nie czuję niczego oprócz przeokrutnej złości na te jego oczy już rozumne, już świadome, na te jego ręce, które po każdym pocałunku skrupulatnie wycierają sobie policzek.
– Nie! Nie chcę cię przytulić! Idź do pokoju, jestem zła! Idź do pokoju! – histeryzuję, licząc perfidnie na to, że może skuli się w sobie, może zmaleje, może zmieni się znów w tego malutkiego, uzależnionego ode mnie brzdąca, dla którego byłam całym światem, wszechświatem, słońcem i jedynym spokojnym snem w nocy.
Ale nie. Schyla tylko głowę, jakby wiedział, jakby się domyślał i powoli kieruje się w stronę drzwi swojego pokoju. Robi mi się gorąco i zaczynam szybko oddychać. Już za późno. Trzaśnie tymi drzwiami i zmiażdży nasze pierwsze spojrzenie, pierwsze uściski, pierwsze wspólne słowa. Wszystko zniknie, trzeba będzie budować na nowo, trzeba będzie się przyzwyczaić… Czekam na ten koniec, ale nie nadchodzi. Podnoszę głowę i widzę jego wzrok.
– Zabierz te swoje łzy z podłogi, ale już! – warczę, żeby go pospieszyć, a gdy ostatecznie trzaska drzwiami, do kałuży na podłodze dokładam swoje, cieknące już po policzkach potoki.
W nocy siadam przy łóżku i patrzę się na jego spokojną twarzyczkę. Przez głowę przelatują mi setki myśli, czuję, że zaczynam się pocić. Ta piękna, spokojna twarz, na moich oczach rozwinięta z czerwonej, opuchniętej buzi noworodka ma już zęby, ma pierwsze blizny, na brudne uszy, których mycia nie dopilnowałam, bo przez pół godziny puszczaliśmy bańki pod prysznicem. Ta buzia ma wszystko, łącznie z nieświeżym oddechem rano, paskudnym symbolem wszechobecnego rozkładu. Jeszcze nie dorosły, a już nie dziecko, moje malutkie dziecko, które patrzyło się na mnie, pewnie i bez strachu, gdy pomagałam mu stawiać pierwsze kroki.
Kolejny krok należy do mnie. Tym razem to właśnie spokojny oddech syna stawia mnie na nogi. Całuję przymknięte powieki i pewna siebie decyduję się na radykalne posunięcie:
– Dobranoc kochanie. Miłej podróży.
– Dobranoc mamusiu. Do jutra. – szepcze przez sen, a ja z zadziwiającym spokojem godzę się z tym, że już dawno przestałam być dla niego całym światem. Że teraz możemy się już jedynie kochać. I jeszcze przez jakiś czas codziennie mówić sobie „Do jutra”.
Wpis dedykuję wszystkim mamom, z którymi intensywnie wymieniałam się mailami
w czasie rozmów o samodzielności dzieci i tym, które bardzo przeżyły
powtórne symboliczne odcięcie pępowiny. Powiem wam, że złość, którą czasami odczuwacie,
to uczucie zupełnie normalne i całkowicie poprawna reakcja na to, że wasze dzieci
dorastają.
Kolejne peany będą. To,że masz Matko Joanno talent do operowania słowem plus warsztat, to wiesz i bez nas. Jednak masz też tę niezwykłą umiejętność oddawania uczuć. Empatię masz w sobie ogromną i wrażliwość, choć czytając niektóre posty możnaby uznać,żeś złośliwa nieco i dopiero Adaś Ciebie zmiękczył. Uwielbiam Twój rozsądek i umiejętnośc ubierania moich uczuć, nawet tych , które skrywam w proste, acz wiele znaczące słowa. Jestem Ci za to bardzo wdzięczna. Mądraś Joanno i mimo upływu lat Twój blog nie traci na wartości wciąż jest interesujący a ja ciągle czekam na nowy wpis. Ciepło pozdrawiam. Matka Bestii.
Jeśli już zmiękczył, to Kosmyk, jednak 🙂 Ale nie zmiękczył, tylko zmieniło się miejsce, czas, okoliczności, natężenie stresu, ostateczne odcięcie się od niewłaściwych osób oraz pogodzenie się z tym, że jednak lepiej kogoś zbanować niż tracić pół dnia na kłótnie 🙂 Spadam spać, cudownie jest przeczytać taki komentarz przed snem <3
Piękny tekst…
Nigdy nigdzie niczego nie komentowałam. Nigdy nigdzie nikt też mnie tak nie poruszył. Przelałaś na „papier” wszystkie moje wyczuwalne acz nienazwane i lekko nieuświadomione lęki, które są ze mną już 10 miesięcy. 10 miesięcy próby łapania każdej chwili 🙂 Dziekuję 🙂
Jeszcze nigdy nie czytałam takiego wpisu. Ani u Ciebie, ani nigdzie indziej. Mogę wzruszenie osiągnęło najwyższy poziom, a ja będę dziś ciągle o tym wszystkim myśleć. Piękne, prawdziwe i mocne słowa. Chapeau bas!
Dziękuję :*
O kochana poczekaj aż pójdzie do szkoły, wtedy dopiero Cię weźmie 😉
A ja myśląc o tym, że Kosmyk dzisiaj idzie do przedszkola, przypomniałam sobie jak „prowadziłam Chłopa do zerówki”. Pamiętam nawet w co był ubrany:) I powiem tak: Będzie coraz gorzej! Bo…. szkoła (jak dżungla jest), samodzielne wyjazdy (tyle niebezpieczeństw czyha w ), pierwsze i kolejne randki (inne niż ja kobiety), wyjazd na studia, wojsko, itd, itd. Ale… no właśnie czy na pewno gorzej? – JEDYNIE KOCHAĆ! tak pięknie to brzmi! Pozdrawiam! KBD 🙂 babcia Kosmyka i Adasia 🙂 matka Chłopa