Naszą białą dolinę jesienią zazwyczaj otula mgła. A potem nadchodzą przymrozki, dzięki którym wszystkie gałązki traw i krzewów zastygają jak złapane na czymś bardzo wstydliwym. Wychodzimy czasem szukać mgły, badać, jak daleko dosięga, czy gdzieś się kończy i zawsze wracamy bez rezultatów, bo jej granice są strzeżone jak jakieś zaklęcie. Przymrozek jest za to łatwy do zbadania i zawsze zwiastuje, że trzeba powrzucać więcej drewna do drwalki, a ja znowu będę wychodziła rano z kotłowni z umorusaną na czarno twarzą i jak nie zdążę się spojrzeć w lustro, to właśnie tak pojadę do sklepu czy do szkoły. Choć chichranie dzieci coraz częściej każe mi się w lustro spojrzeć. I krzyczę zawsze: Naprawdę pozwolilibyście matce tak do ludzi wyjść? A oni się chichrają dalej, bo o co mi chodzi, to takie zabawne i przecież w końcu by mi powiedzieli. Tuż przed wyjściem z auta – na bank!
I pozwalam im się chichrać, bo jest w tej jesieni jakaś nostalgia i tęsknota za ciepłem, jasnością, radością i bliskością najbliższych. Ale ukojeniem tej tęsknoty jest kolejna część „Białej Doliny”, która trafiła w moje skostniałe od jesiennych przymrozków serduszko i roztopiła je jak masełko w waniliowym budyniu. Książka idealna do czytania dzieciom, idealna do czytania przez dzieci i idealna na takie dni, kiedy tylko kocyk, herbatka i wozem mnie na dwór nie wyciągniecie [choć psom się już uda].
“Nieustannie szukamy idealnych momentów. Idealnych, żeby coś zacząć, czegoś dokonać albo coś zakończyć, a przecież czasami można zrobić coś tak po prostu.”
Zachłyśnięci fantastyką, która przeżywa swój renesans razem z literaturą kryminalną, mam wrażenie, ze trochę zapomnieliśmy o tym, że książka może przenieść nas do magicznej rzeczywistości. Magicznej tak bardzo, że po zamknięciu ostatnich kart książki, masz ochotę otworzyć ją na nowo i znów znaleźć się w tym świecie miotanym często przez kłopoty i poważne problemy, ale wciąż otulonym miłością i ciepłem jak dolina mgłą.
Realizm magiczny wszystkich książek o Białej Dolinie nie jest tą magią, jaką kojarzymy ze „Stu lat samotności” czy „Sklepów cynamonowych”, ale magią domowego ogniska, magią ciepłego domu, magią wiary, że wszystko się skończy dobrze, magią dzieciństwa, które pamiętamy i które smakuje obiadem babci, spaniem w stogu siana, bieganiem w pierwszym wiosennym deszczu na bosaka i zapachem rękawic zmoczonych na śniegu i suszących się na kaloryferze.
„Święta w Białej Dolinie” urzekły mnie jeszcze tym, że mieszkam w podobnym miejscu choć na drugim końcu Polski. Dni bez prądu są mi bliskie, a dni, kiedy zasypał nas śnieg i wszyscy musieliśmy siedzieć w domu wspominam trochę z sentymentem, trochę z podziwiem, że wytrwaliśmy. W takiej też sytuacji znajdują się bohaterowie „Białej Doliny”, a małe bohaterki, Mia i Annaszka, postanawiają walczyć o święta.
Książka ma przepiękne ilustracje, porządną twardą okładkę, cudownie chropowaty papier i nie jest klejona, więc kartki nie będą latały po chałupie – z recenzyjnego obowiązku chcę to podkreślić, bo wiem, jakie pytania się pojawiają, kiedy pokazuję książkę.
Ale najważniejsze dla mnie, jako czytelniczki i jako matki małych czytelników jest to, że jej język jest uniwersalny. Nie jestem atakowana zdrobnieniami, wyjaśnianiem świata i tłumaczeniem oczywistości. Sam autor, Przemek Corso, podkreśla, że najważniejszym zadaniem literatury dla dzieci jest to, żeby traktować dzieci poważnie. I tym wszystkie opowieści z „Białej Doliny” wygrywają z innymi książkami dla dzieci – językiem, który szanuje czytelnika i zachęca go do szukania i drążenia, a nawet eksperymentowania z… czytaniem do końca.
To była tak zwana Teoria Czytania Książek Leśniczego Gałązki, którą wymyślił przed wielu laty, a która idealnie współgrała z innymi jego Teoriami. Jeżeli książka, którą czytał, okazywała się wspaniała, zaprzestawał lektury, aby jej sobie nie zepsuć i się nie rozczarować. Dzięki temu większość książek zdawała się o wiele lepsza niż w rzeczywistości i plasowała się w zdecydowanej kontrze do książek, które na przykład nie miały nawet jednego wspaniałego momentu czy wręcz nigdy nie powinny zostać napisane.
Sam Przemek Corso w wywiadzie dla Onetu o swojej książce opowiedział tak:
Oczekuję od książek dziecięcych tego, żeby traktowały swojego czytelnika poważnie, bez względu na wiek. Ważne jest, żeby z tych opowieści – nawet jeżeli są proste, nawet jeżeli są rozrywkowe, a przecież Biała Dolina absolutnie podpada pod rozrywkę – można się było jednak czegoś dowiedzieć albo nauczyć, żeby zmuszały do myślenia. Chciałbym, żeby literatura dziecięca za każdym razem coś ze sobą niosła, żeby była tam jakaś lekcja. I nie mówię tutaj o twardych morałach, a o tym, żeby budowała świadomość, poszerzała perspektywę. Najgorsze, co można robić, to narzucać innym swoją projekcję świata, tworzyć jakąś bańkę. A przecież świat jest różnorodny, szalony i w ogóle dziwny. My wszyscy też jesteśmy różni. Dlatego wydaje mi się, że różne perspektywy opowiadania w „Świętach w Białej Dolinie” dobrze pokazują, że ci bohaterowie mają zupełnie inne oczekiwania względem świąt i tego, jak powinien funkcjonować świat.
I myślę, że te słowa są najlepszym potwierdzeniem tego, że „Święta w Białej Dolinie” są książką, z którą święta staną się bardziej magiczne – nie tylko dla naszych dzieci. Ale i dla nas.