Człowiek poszedł na studia. Jedne, drugie. Skończył je. No prawie, ale osiem lat na uczelniach wyższych na koncie jest. Człowiek poszedł do pracy. W zawodzie. Dokształcał się. Uczył. Praktykował. Ambicje miał. Wreszcie urodził dziecko i bardzo szybko się okazało, że całe to wykształcenie i wypruwanie flaków, to psu na budę się przyda. A i tak deski trzeba będzie dokupić...
- Mamo, zobacz, mam dyr!
- Chyba kij, Kosmyku.
- Nie kij, dyr!
- A co to jest dyr?
- Dyr to taki zomk.
- Zomk? A co to jest zomk?
- Zomk to taki pumpil.
- A co to jest pumpil?
- Pumpil to taki mek.
- A co to jest mek?
- Mek to taki findor.
- A co to, do jasnej ciasnej, jest findor, Kosmyku?
- Mamo, jaki z ciebie głuptas, findor to kij przecież.
Przypominam sobie teraz te wszystkie godziny nad starodrukami w Narodowej, tę szaleńczą pogoń za obowiązkową lekturą, te wszystkie praktyki w hotelach, te nieprzespane nad korektą noce.
I po co mi to było, jeśli języka własnego dziecka mój mózg jeszcze nie pojął?