Kolejny miesiąc minął, ja zrobiłam kolejne podsumowanie. Ostatnie w tym roku, bo w grudniu standardowo robię sobie przerwę od planowania i wyciągam wnioski z mojej spontaniczności. Dostałam kilka pytań od czytelniczek, postaram się więc na nie odpowiedzieć w tekście i na końcu wpisu. Na końcu na to najbardziej „gorące”. Zobaczysz zresztą sama, że tobie przemknęło ono przez głowę.
Wpis powstał we współpracy z Panią Swojego Czasu
Listopad to był pierwszy miesiąc, w którym zdecydowanie zamknęłam się w moich ramach – 1000 zł ni grosza więcej na zakupy. Planowałam, oczywiście w planerach Pani Swojego Czasu, które towarzyszą mi od października oficjalnie, a nieoficjalnie od ponad półtora roku.
Tydzień 4.11-10.11
Tak jak pisałam w poprzednim podsumowaniu, w tym tygodniu królował rosół. Z warzyw z rosołu zrobiłam dodatkowo pasztet [część zamroziłam, a część poszła na kanapki]. W poniedziałek rano zauważyłam też, że moje zapasy cukinii zaczynają tracić zielony kolor, więc ogłosiłam akcję: dojadamy cukinię do cna, bo się zepsuje. Na przyszły sezon koniecznie muszę kupić większą zamrażarkę. Na razie korzystam z zamrażarki rodziców i mogę wyciągnąć z niej na przykład szczupaka z wakacji i przyrządzić go tak, jak lubię: zapieczonego z ziemniakami i śmietaną [uważajcie na przepisy z netu, szczupaka wcale nie trzeba przygotowywać tak tłusto, jak większość zaleca, lepsze są ziemniaki z wody – nie podsmażajcie ich dodatkowo na tłuszczu]. Ten miesiąc zaczął się też grubo, jeśli chodzi o wydatki, bo niska kwota zakupów wynikała głównie z tego, że wyjeżdżaliśmy do Warszawy. Trochę karmiła nas siostra, ale w restauracji sobie na przykład nie żałowaliśmy, w kinie również, a znany fastfood z Ameryki też był zaliczony oraz szybki obiad z Segrittą, bo złapałam ją na uczelni, a także ciastko i soczki w kawiarni. Łącznie na jedzenie wydaliśmy prawie 500 zł. Czyli połowę miesięcznego budżetu 🙂 Raz się żyje, a chłopcy tak rzadko mają okazję korzystać z „uroków” miasta, że im nie żałowałam.
Tydzień 11.11 – 17.11
W tym tygodniu bazowaliśmy na naszych zapasach cukinii. I prawie całą pochłonęliśmy, zostały nam tylko zapasy zamrożone. W przekąsach pomogła nam babcia – zamiast słodyczy, przywiozła chłopcom owoce [brawo – tak się to robi!]. W tym tygodniu zamówiłam też online zdrowe bakalie z gospodarstwa rolnego i to bardzo podbiło rachunek końcowy, ale… zaoszczędziłam na cukinii.
W tym miejscu chcę zwrócić uwagę na dżunglowy plan posiłków, który trochę się różni od tego, który pokazywałam w poprzednim wpisie. Szczerze – nie robi mi to różnicy, ale uważam, że jeśli ktoś zaczyna planować, taki planer z rozpisanymi przekąsami, będzie dla niego lepszy. Dlaczego? Bo często wydajemy za dużo pieniędzy na takie właśnie przegryzki i zapchajdziury między posiłkami. A wystarczy zerknąć do szafki i zobaczyć, że okej – tu mamy rodzynki, tu inne bakalie, tu mogę dać herbatniki i jak kupię paczkę i połowę zjem w nocy, to dzieci dostaną dokładnie tyle herbatników, żeby się nie zapchały przed obiadem. Patrzysz na taki planer z wyszczególnionymi przegryzkami i widzisz, że skoro masz już te herbatniki, rodzynki, cztery jogurty i torbę mandarynek, to tak naprawdę masz już przegryzek na połowę tygodnia i wcale nie musisz ich tak dużo kupować.
Przy czym podkreślam – moje zapiski, że to i to danego dnia dzieci mogą zjeść, to tylko propozycje, mające mi ułatwić zakupy. Oczywiście, że jeśli dzieci nie chcą jeść w środę rodzynek, to rodzynki zostają na następny dzień albo na później, a ja, z tego, co mam zapisane i mam w domu, wybieram coś innego – plany mają to do siebie, że się zmieniają. Plusem planowania jest to, że wiesz, jak je zmienić, żeby było dobrze.
Tydzień 18.11 – 24.11
W tym tygodniu się zawzięłam i po raz pierwszy zrobiłam mleko owsiane – wyszło… no prawie jak w sklepie. Ale trzeba było uzupełnić też zapasy, więc rachunek wyszedł wyższy.
Tydzień 25.11- 1.12
Moje eko mlekowe zapędy z zeszłego tygodnia spalił kurczak z rożna, którego kupiłam na planowanym spontanie [bo w tym tygodniu mieliśmy trochę wyjazdów i wiedziałam, że nie dam rady niczego ugotować]. Ale chłopcy najedli się w drodze żelek, kurczaka ledwo skubnęli, a następnego dnia Chłop zrobił z niego sałatkę z makaronem, czerwoną fasolą, groszkiem i nie wiem, czym jeszcze. Wyszło jej dużo i była naprawdę pyszna. Lepsza od tego pieczonego kurczaka. Wpadła też babcia i znowu zamiast słodyczy podarowała chłopcom owoce – mandarynki, pomarańcze, kiwi i grejfruta. Bilans miesięczny wydatków na jedzenie nie przekroczył 1000 zł. Wreszcie mi się udało! Ale…
Jak mogę porównywać wydatki, kiedy nie wydaję na jedzenie tyle, co przeciętna rodzina, bo „dostaję”?
Takie pytanie padło i myślę, że bardzo słusznie, że padło. Cały cykl tych wpisów powstał nie po to, żeby porównywać, kto ile zapłacił za ser, a kto ile za cebulę. Jak ktoś chce może sobie kupić tyle cebuli, ile chce i za tyle, na ile go stać. Cykl tych wpisów powstał, żeby pokazać po kolei, paluszkiem, jak MOŻE wyglądać takie planowanie jedzenia. W praktyce. Nie w teorii.
Ja planuję spontanicznie. Na luzie i bez spiny, bo na razie spinać się nie muszę. I wygląda to tak, jak opisuję: w niedzielę lub w poniedziałek sprawdzam, co mam w lodówce i z tego planuję kolejny tydzień. Często nie jestem w stanie z zapasów zaplanować całego tygodnia, więc bywa, że planuję dopiero w sklepie – kiedy widzę dobrą promocję na jakiś produkt. I po powrocie do domu uzupełniam moją tablicę suchościeralną, którą pokazywałam już tutaj. Jest świetna, bo dzieci widzą, czego się mogą spodziewać na obiad/kolację, nie ma zaskoczenia, nie ma też w związku z tym większych protestów, bo mają czas się oswoić. Często też same proponują, co chcą jeść i to jest sytuacja mega komfortowa.
Ale padło pytanie, co by było, gdyby „rodzice” mi nie przywozili jedzenia, bo tu przywieźli szynkę, tam owoce, tam jeszcze coś, tu nie kupuję pomidorów, cukinii i nie każdy tak ma i przez to wydaje więcej i nie da rady, tak jak ja, w okolicach 1000. I to też jest słuszne pytanie i aż się palę, żeby odpowiedzieć.
Na przykład tak, że niektórzy mieszkają w mieście i nie muszą dojeżdżać kilkudziesięciu kilometrów do pracy, szkoły czy do sklepu. I wydają mniej na paliwo niż ja na jedzenie. Niektórzy nie muszą przejechać 230 kilometrów, żeby pójść do teatru czy kina. Niektórzy nie mają jednego dyskontu 20 kilometrów od domu, tylko kilka w okolicy i mogą zdecydować, czy kupić w jednym droższe masło, czy w drugim droższe. Niektórzy nie mają szans wydać mniej lub więcej i nic w tym złego [oprócz tych, którzy nie mogą wydawać więcej]. Każdy wydaje tyle, ile może i na ile mu pozwalają okoliczności. Ja silnie wykorzystuję moje okoliczności. Bo mogę.
Do moich podliczeń nie wliczyłam też ogromu czasu, sił i pieniędzy, jakie włożyliśmy w nasz permakulturowy ogród [tutaj i tutaj o nim pisałam], zagrodę z wolnym wybiegiem dla królików, czas na zbieranie grzybów, owoców, robienie przetworów itp. Bo to, że mamy tyle cukinii, nie kupowaliśmy ogórków, pomidorów czy ziół przez jakiś czas, a ja jeszcze w listopadzie podrzucałam mamie kapustę pekińską, a do końca października warzywa, to wynika z naszej pracy, która też nas sporo kosztowała [pomijam to, że w sumie nie byliśmy nawet na wakacjach].
I to był wybór, którego może dokonać prawie każdy, bo nawet na parapecie można coś hodować [mieszkałam w Warszawie na 5. piętrze kilka lat i hodowałam] – czy chcesz i możesz, czy masz taką możliwość zapłacić i napracować się raz i mieć z tego jakieś tam delikatne profity, czy wolisz płacić ciut więcej, ale nie chcesz się mordować z tym ogródkiem, zwierzakami i łażeniem po lesie. I każdy wybór jest dobry w zasadzie. Ma swoje konsekwencje, ale każdy jest dobry. Ja przez kilka lat mieszkania na wsi wiedziałam, że zdecydowanie się na ogród z malutkimi dziećmi będzie dla mnie za ciężkim wyzwaniem i świadomie z tego zrezygnowałam. A teraz wróciłam. I fajnie, że efekty naszych wakacyjnych prac są widoczne. Chociażby w rachunkach za zaplanowane zakupy.
I teraz tak – w grudniu robię sobie totalną przerwę z planowaniem. Chłopcy wyjeżdżają do babci, ja będę pisać i żyć świątecznymi ciastami oraz weną. Rodzina będzie zapraszać, rodzina będzie odwiedzać, tu kolacje, tam śniadania – tego nie przewidzę w stu procentach nigdy. Ale jeśli ty chcesz nowy rok zacząć w bardziej zorganizowany sposób, polecam właśnie te plany posiłków, na których ja pokazałam mój listopad [jeśli chcesz zrobić komuś prezent i boisz się, że nie dotrą, możesz podarować po prostu bon na zakupy i wtedy ta osoba, którą chcesz obdarować, sama sobie wybierze, który plan jej pasuje].
I pamiętaj: zaczynając planować posiłki, zapisz najpierw, co masz i co możesz z tego zrobić. A dopiero potem twórz listę zakupów i jadłospisy.
A z ciekawości, czystej i ludzkiej, pokaż mi, czy zaplanowałaś już wigilijną kolację? Bo co, jak co, ale niewielu znam ludzi, którzy akurat tego by nie planowali. Pokaż mi, jak to robisz, albo wyprowadź z błędu, że robisz 🙂
Wpis powstał we współpracy z Panią Swojego Czasu