Żeby ten tydzień skończył się dobrze, potrzebowałam dokładnie trzech lat pracy. Od dnia, w którym zorientowałam się, że potrzeby mojego syna są tak duże, że muszę się naprawdę ogarnąć, żeby im sprostać. Trzy lata pracy. Ciężkiej pracy. I oto jest. Pierwszy tydzień szkoły jako sześciolatek za nami. Jak było? Czemu puściłam dziecko wcześniej do szkoły? Czy miałam rację, że to zrobiłam?
Dlaczego zdecydowałam się puścić sześciolatka do szkoły?
- Bo jest na to gotowy. Po prostu. Pomijam cudowną pochwalną opinię, jaką o synu wydało przedszkole, że czyta, że zna wszystkie państwa świata, że liczy, jest zafascynowany przyrodą itp., bo ona nie zawsze jest miarodajna i nie zawsze świadczy o psychicznym przygotowaniu dziecka do wejścia w szkolne mury. Po prostu syn był gotowy i tyle. Kolejny rok w przedszkolu pewnie by mu się nie przysłużył. Garnie się do pisania i czytania, jest bardzo komunikatywny i elokwentny, ogarnia siebie sam i swoje emocje również. Czasem lepiej niż ja 😀 Nie wiem, ile w tym mojej zasługi i pracy, nie mi oceniać. Podejrzewam, że po prostu współczesne dzieci są o wiele dojrzalsze od takich nas 30 lat temu. Mają więcej rozwijających zabawek, więcej uwagi, więcej zrozumienia i empatii dorosłych. Ja już rok temu myślałam, żeby puścić syna jako pięciolatka do szkoły i szczerze do dziś nie jestem pewna, czy sześć lat to nie za późno. Ale przez ostatni rok na tyle wynudził się w przedszkolu, że ta nuda z pewnością też mu dużo dała, więc ostatecznie cieszę się, że poczekałam i mieliśmy ten rok „spokojny”.
- Bo ja jestem na to gotowa. A to jest równie ważne jak gotowość dziecka. Jestem gotowa na wzloty i upadki, na porażki i kupę emocje, które są z nimi związane.
- Bo znaleźliśmy fajną szkołę. Szkołę w której SI nie jest czymś „dziwnym”, szkołę, w której klasy mają ok. 10 dzieci i nauczyciel ma czas zająć się każdym, szkołę, w której telefony oddaje się do pudełeczka i można odebrać je po zajęciach, szkołę, w której nacisk kładzie się na zdrowe jedzenie i podejście do dzieci jest fantastyczne, a sama szkoła jest doskonale na sześciolatki przygotowana [dość powiedzieć, że syn nie jest jedynym sześciolatkiem w swojej klasie, nawet nie jednym z dwóch czy trzech :)]. Tak, to nie jest szkoła publiczna, ale wiem, że i publiczne są przyjazne dla dzieci 🙂
Koszty związane z rozpoczęciem szkoły
Tak, syn chodzi do szkoły społecznej. I to do tej samej szkoły, do której chodziłam ja. Z racji tego, że syn jest sześciolatkiem, ominęło nas 300 zł od państwa na rozpoczęcie nauki – muszę to jeszcze sprawdzić, bo wciąż nie mogę uwierzyć. Ale na szczęście koszt wyprawki i nie przekroczył 300 zł, które wyciągnęliśmy z własnej kieszeni. Wszystkie książki Kosmyk dostał w pakiecie szkolnym, zestaw plastyczny zamknął się w 100 zł, buty mieliśmy Bobuxa kupione jeszcze w wakacje, o numer za duże, więc „nie chodzone”. Musieliśmy kupić tylko okularki, klapki i czepek na basen, a że akurat byliśmy w Warszawie, to dokupiliśmy synowi sportowy strój na wuef i to on podbił trochę ogólny koszt wyprawki. Piórnik kupiłam w biedrze, a plecak mieliśmy już od czerwca. Wiem, że później może być gorzej, ale ten pierwszy start w szkole nie zrujnował nas tragicznie. Czesne w szkole wynosi 100 zł. Tak. Tylko 100 zł w podstawówce [w liceum już chyba 400 lub 500]. Szkoła ma naprawdę bardzo dobre wsparcie społeczne i działa dość prężnie, więc rodzice nie muszą umierać co miesiąc robiąc opłaty, a o jej jakości nauczania mogę powiedzieć tylko tyle, że sporej grupie rodziców opłaca się dowozić swoje dzieci 10 km na przystanek autobusowy, z którego dzieci jadą kolejne 15 km i płacić 150 zł za bilet miesięczny, żeby tylko ich dzieci uczyły się tam, a nie gdzie indziej. Tym bardziej że szkoła stale dostaje dofinansowania do wycieczek, dzięki czemu koszt wyjazdów jest bardzo niski i tych wycieczek szkoła organizuje sporo. Już 7 września dzieci z gimnazjum były na jednej.
W szkole można jeść obiady i dowozi je catering – to w sumie największy koszt: 180 zł miesięcznie. No i trzeba też doliczyć 10 zł za korzystanie z fajnie wyposażonej świetlicy z dwoma paniami, które pomagają odrabiać lekcje. Zapisałam syna, bo czasami w mieście jest moja mama albo ojciec, Chłop wraca z pracy w piątki o 14 więc syn może poczekać na nich chwilę, a ja nie muszę się ruszać z domu. Do wszystkich opłat dochodzi jeszcze koszt ubezpieczenia, ale o tym za chwilę.
Pierwszy tydzień sześciolatka w szkole – jak wyglądał?
Poniedziałek był lajtowy, bo rozpoczęcie roku było dopiero o 16 – żeby rodzice mogli z pracy zdążyć [a w ogóle lekcje zaczynają się o 8.15, bo część uczniów dojeżdża i na przystanku jest równo o ósmej]. Pierwszaki na krótkiej akademii dostały baloniki, żeby nie zgubiły się w tłumie [a szkoła to podstawówka i liceum, więc mimo małych klas, to wciąż sporo ludzi]. Syn był podekscytowany, zero strachu, i pełen emocji. We wtorek jechał na pierwsze zajęcia przeszczęśliwy i krzyczał, że to najlepszy dzień w jego życiu. No cóż, po zajęciach wyszedł ze szkoły trochę przygaszony, bo myślał, że nikt go nie polubił i ciężko mu było zrozumieć, że jeszcze nie może wyjść na dwór pobiegać. Słuchałam, oczywiście, pozwalałam mu się wygadać i tyle. Środa była o niebo lepsza. Okazało się, że w klasie jednak go lubią, angielski jest rewelacyjny, a wuef na sali po prostu znakomitą zabawą. Dzieciaki bawią się w różne ruchowe i sprawnościowe gry i nie chcą po zajęciach wychodzić z sali, tak jest fajnie.
Dlaczego nie ubezpieczyłam dziecka w szkole?
To po tym wuefie właśnie postanowiłam starszakowi wykupić ubezpieczenie. Po raz pierwszy zrezygnowałam z masowego ubezpieczenia szkolno-przedszkolnego i podobnie jak przed wakacjami zafundowałam synom o wiele lepsze ubezpieczenie w Nationale-Nederlanden, które jest dla mnie jasne i czytelne i w pełni odpowiada naszym potrzebom. Tym bardziej że starszak cały rok w ramach zajęć będzie dwa razy w tygodniu chodził na basen. Ja na basen chodziłam tylko w liceum, cztery lata po pięć, sześć godzin, bo pływałam dużo i jeździłam na zawody. Średnio raz na trzy miesiące miałam a to skręconą, a to zwichniętą kostkę, której leczenia ubezpieczyciel szkolny w żaden sposób nie rekompensował i nie uwzględniał, więc po jakimś czasie stosowałam metodę „na rozchodzenie”. Stan moich kostek jest obecnie katastrofalny. Chłopcom wolę tego oszczędzić i jeśli ubezpieczyciel pomaga w takich sytuacjach, to dobra moja. W przypadku ubezpieczenia „Bez przerwy”, kwoty wypłacane w ramach pakietów za skręcenie czy złamanie wyglądają następująco:
I – co najlepsze – wypłata w razie zdarzenia, następuje po okazaniu dokumentacji medycznej i nic więcej nie potrzeba. Kwota jest do tego stała – nie trzeba liczyć i sprawdzać w tabelkach, ile ubezpieczyciel wypłaci mi za zwichnięcie, a ile za skręcenie. Jeśli coś się zdarzy, wiem, że dostanę w jednym i drugim wypadku tyle samo pieniędzy na doprowadzenie dziecka do zdrowia, z tego szkolnego masowego nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, ile dostanę i czy w ogóle cokolwiek będzie rekompensowane [co, niestety nas spotkało]. Wszystko jest jasne i przejrzyste jak w tabeli, nie muszę niczego szukać ani zastanawiać się, jak wysoka będzie wypłata i kiedy dostanę pieniądze. Ja wolę tak, jasno i klarownie, niż niejasno i nieklarownie, jak to zwykle bywa z ubezpieczeniami w szkole. Ubezpieczenie Bez Przerwy działa cały rok non stop, czyli od momentu zakupu, również przez następne wakacje, nie tylko w ramach zajęć. Oprócz więc właściwych zajęć na basenie, spokojnie możemy jeździć z dziećmi na basen w weekendy. Dodatkowo można też wykupić dodatkową ochronę, w ramach której ubezpieczyciel pokryje koszty leczenia, transportu, rehabilitacji czy korepetycji. Tak to wygląda:
Ubezpieczenie też wykupiłam, bo w czwartek już starszak szedł na pierwszy basen. I tu była cała moja zgryzota. Ci, co widzieli go kiedykolwiek na basenie, wiedzą, że nawet założenie okularków było problemem. O z SI pisałam tutaj. Pracowaliśmy nad tym i odwrażliwialiśmy go cały maj, czerwiec i lipiec, w sierpniu już było ok, ale na samą myśl, że on pójdzie sam na ten basen i będzie się musiał sam rozebrać i założyć te okularki i czepek, ciarki mnie po plecach przechodziły, a w głowie miałam wizję, jak to wpada w szał, bo coś go gniecie, uwiera, drapie i moje dziecko ucieka w szalonym tempie z basenu prosto pod auto. I jechałam po niego z ciężkim sercem, a okazało się, że… wszystko było w porządku. Nawet pani nie poprosił o pomoc, sam się ubrał i rozebrał w przebieralni i hasał zadowolony na basenie z dziećmi. W czepku. I okularkach. Bo dużo też nurkował. W czwartek wieczorem otworzyłam szampana za te wszystkie lata udręki z tymi jego włosami, oczami i nosem nie do dotykania 🙂 W piątek moje dziecko już miało pierwsze spotkanie z logopedą i wróciło do domu z odrobionymi na świetlicy lekcjami.
W sobotę Kosmyk wstał o 5.30 i obudził mnie o szóstej rano, w pełni ubrany i z plecakiem na plecach gotowy do szkoły. Postanowiłam mu to wybaczyć 🙂
Wszystkie sześciolatki do szkół! – ?
Zabawne, że koszmarnie martwiłam się startem młodszego w przedszkolu [miałam powody], a totalnie nie stresowałam się starszakiem. Miałam przeczucie, że będzie ok. Ale po pierwszym tygodniu mojego sześciolatka w szkole mam taką jedną myśl, że… w tym niestresowaniu się byłam głupia. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia i tak naprawdę bardzo niewiele zależy od nas – rodziców. Choćbym nauczyła syna różniczkowania [czego nie zrobię, bo nie chciało mi się uczyć go nawet czytać, a czytać umiem, różniczkowania za to nie], to bez szczęścia pierwszy tydzień mojego sześciolatka w szkole mógłby wyglądać zupełnie inaczej i nie byłby tak radosny. Mieliśmy szczęście, że syn trafił na fajnych kolegów w klasie i że wśród nich są też inne sześciolatki. Mieliśmy szczęście trafić na fajną szkołę dostosowaną dla maluchów i nauczycielkę, która ogarnia temat. Mieliśmy szczęście, że poradziliśmy sobie z SI w obrębie głowy i że syn chciał w ogóle się uczyć i rozstać z przedszkolem. Gdyby jakiś punkt z tych wszystkich nie zadziałał, kiepsko widziałabym szkolny sukces syna i jego funkcjonowanie w pierwszej klasie. Dlatego też nigdy nie byłam za zmuszaniem każdego sześciolatka do przymusowej nauki. Każdy ma swoje tempo i swoje powody do puszczania lub niepuszczania dzieci wcześniej czy później.
My ostatecznie jesteśmy zadowoleni. I ja, i syn, który codziennie z chęcią wsiada do samochodu i pędzi do szkoły jak na skrzydłach. Ciekawe, ile to potrwa… 😀 On na razie pędzi jak na skrzydłach, ja jak oszalała zerkam non stop w dziennik elektroniczny, choć nawet nie jest jeszcze uzupełniony, a plan dopiero szkicowy. Ale i tak zerkam. Nie wiem, po co, skoro i tak nie wierzę w oceny 😀 Nie wiem, może czekam na pierwszą uwagę za nadmierną ruchliwość? Pewnie i taka się trafi, bo mimo że syn ma cztery godziny wuefu w tygodniu [a chce chodzić na jeszcze dodatkową], to i tak popołudniami w swoim wolnym czasie, możecie nas spotkać na leśnych drogach, gdzie biega niemalże jak „za karę” przed samochodem, bo Dasio może i jest wytrzymały, ale odpada po trzecim kilometrze przebiegniętym z bratem 🙂 A co z Dasiem? Czy pójdzie do przedszkola? Hm… to już temat na inny wpis chyba. Dość powiedzieć, że wspaniały start starszaka musiał być połączony z kiepskim startem Adasia w przedszkolu. Jak to w życiu. Nic nie jest zawsze różowo, niestety. Będę musiała jeszcze rok poczekać. Rok pewnie intensywnej terapii. Ale chyba damy radę, prawda?
Zdjęcie: Michał Parzuchowski.
Wpis powstał przy wsparciu Nationale Nederlanden