Okazało się to wielką tajemnicą, czemu młodszy, mimo całego mojego przygotowania i chęci pójścia, do przedszkola jednak nie chodzi. A przecież zaczynało się tak pięknie. Był już plecaczek na plecach i cała euforia związana z tym, że będą dzieci i będzie zabawa. Ale w połowie września okazało się, że jednak zostajemy w domu. Dlaczego?
To przedszkole to jest jakiś bożek, którego łatwo obrazić i wiele rodzin sobie nie wyobraża z niego zrezygnować (oczywiście, o ile kwestia „rodzice do pracy, dziecko potrzebuje opieki, a trudno znaleźć lepszą opcję od przedszkola w danym miejscu i czasie” jest dla mnie w 100% zrozumiała, o tyle o innych motywacjach warto podyskutować, moim zdaniem).
I tak to prawda. Przedszkola ostatnio funkcjonują jako jedyne pełnoprawne opiekunki naszych dzieci i wszystkie inne opcje są degradowane, bo PRZEEEEDSZKOOOOLEEEE. Tylko tam dziecko zdobędzie wiedzę, tylko tam stanie się geniuszem, tylko tam nauczy się jeść jak człowiek, pić i tylko tam nauczy się porządku.
Nie, przedszkole nie jest jedynym miejscem, gdzie twoje dziecko czegoś się nauczy
Powiedzmy sobie prawdę – w wielu przedszkolach nic się nie zmieniło
Przedszkola powstały nie po to, żeby nasze dzieci rozwijały się w mega sprzyjających warunkach, ale po to, żeby kobiety mogły iść do pracy. Po prostu. Mega sprzyjające warunki do rozwoju dzieci mają w domu, na podwórku, z rodziną i przyjaciółmi. Robiąc zakupy, obserwując mamę, babcię, tatę, dziadka, wujków i ciocie oraz to, jak się do siebie odnoszą. Taka prawda. Przedszkole, może zrobić co w jego mocy, żeby upodobnić się do tych warunków, ale nie zawsze ma takie możliwości, choćby kadrowe, i w efekcie czterolatki dostają już prace domowe do domu ze szlaczkami na 19 stron.
Czemu więc chciałam puścić syna do przedszkola?
A temu, że ja też jestem matką, która pracuje. Marzyłam o tym, że będę mogła sobie wypić kawę i napisać spokojnie tekst bez ciągłego „Maaaamoooo, baaaaaw sieeeee”, „Maaamoooo pooogotoootuuuujmyyyy razem”, dokończyć książkę, tworzyć podcasty o wiejskich matkach. Czy to coś złego? Absolutnie nie! Są ludzie, którzy podobno nawet chodzą do biura i pracują! Nie ma ich na czas pracy w domu! Szaleństwo! Więc pamiętając o tym, że przedszkole nie wychowa mi syna i że po powrocie z placówki, może być tak jak ze starszakiem, czyli dwie godziny awantury, mającej na celu wyrzucenie z siebie całych emocji z dnia, duszonych przy dzieciach i paniach, a eskalujących, gdy syn widział pierwszą osobę, której bezgranicznie ufa, czyli mnie, zdecydowałam się na ten krok, bo co mi szkodzi spróbować?
Jak nam poszła przedszkolna adaptacja?
I tu chciałabym podkreślić, że ja nie chcę pokazywać wyższości przedszkola prywatnego nad państwowym, bo są prywatne, gdzie się masakra dzieje i bardzo dobre przedszkola państwowe, ale chcę zwrócić uwagę na to, jak powinno być w dobrym przedszkolu, nieważne, czy płatnym, czy nie. Tu jest dobry wpis na ten temat.
Razem z dyrektorką, która wiedziała, że syn miał w poprzednim przedszkolu taki to a taki problem i czynnie wspierała nas od samego początku, obserwowałyśmy syna, który turlał się w amoku po podłodze, i doszłyśmy do wniosku, a raczej mi została zaproponowana opcja przedłużonej adaptacji. Przedłużonej, ponieważ w obserwacji jasno wynikało, że drobne problemy SI młodszego [z zupełnie innej sfery niż u starszaka] w otoczeniu przedszkolnym stają się problemami ogromnymi, przytłaczającymi wręcz i moja obecność, jeśli by mi zależało na wprowadzeniu młodszego w kręgi przedszkolne, byłaby dla niego wskazana. Dla niego i dla innych dzieci [bo ja na przykład wcześniej widzę, kiedy syna trzeba zacząć uspokajać, bo go lepiej znam], żeby nie oberwały przypadkiem, gdy syn wpadnie w furię.
Do tego, oczywiście, diagnoza SI, ponieważ z nią przedszkole mogło wyjść z pomocą i wsparciem dla Adasia.
Z tej opcji zrezygnowałam. To znaczy diagnoza jest w trakcie, jeździmy z nią aż do Giżycka, ale stwierdziłam, że na socjalizacji przedszkolnej aż tak bardzo mi nie zależy. No dobra, nie stwierdziłam od razu.
Dlaczego nie puściłam mojego dziecka do przedszkola?
Kilka dni pochodziłam, gryząc rękawy i drapiąc się w głowę, godząc się z tym, że wszystkie moje plany będę musiała poprzestawiać, że na sto procent nie wydam książki w grudniu, że prawdopodobnie nie dam rady pisać tyle, ile bym chciała na blogu [w tym roku powstało najmniej tekstów w historii, jakimś cudem utrzymuję stałą liczbę czytelników, ale nie wiem, jakim :)] i że to będzie kolejny ciężki dla mnie psychicznie rok [ktokolwiek pracował z dzieckiem w domu wie, o czym mówię].
Ale potem pogadałam z mamą, która powiedziała, że dwa dni, a czasami nawet trzy może mi synka zabierać na parę godzin, popatrzyłam na wszystkie rzeczy, którymi mogłabym zająć Adasia na 30-40 minut i pomyślałam, że mam praktycznie sześcioletnie doświadczenie w pracy w domu z jakimś dzieckiem, bloga zaczynałam pisać z półrocznym Kosmykiem i w sumie mogę sobie ogarnąć jeszcze jakąś pomoc, która za mnie zajmowałaby się technicznymi rzeczami niewymagającymi wykorzystywania mojego czasu. Poza tym… przedłużona adaptacja wymagałaby ode mnie jeszcze więcej energii, bo musiałabym siedzieć w tym przedszkolu przez miesiąc lub dwa po cztery czy pięć godzin, a po powrocie borykać się z odreagowywaniem tych wszystkich nadmiernych bodźców, którymi był w placówce bombardowany, mimo że to drugie przedszkole było o wiele większe i cichsze niż poprzednie. I do tego pracować.
I tak zostaliśmy w domu.
Kilka razy już zdążyłam przekląć moją decyzję, wiele razy ryczałam nad porwanymi dokumentami, które zostawiłam przez przypadek, nad obsypaną mąką podłogą, polaną wodą ze spryskiwacza na dokładkę, kiedy rozmawiałam z moją Elizą, która pomaga mi w pewnej rzeczy. Tę rzecz zobaczycie w grudniu [a powinniście we wrześniu ;)] i która usiłowała przekrzyczeć przez telefon wariującego syna. Z setkę razy panikowałam, że on nie chce współpracować i z niczym nie zdążę, ale w ogólnym rozrachunku cieszę się z tego, że mam spokój.
Syn uczy się swoistej obowiązkowości, bo musi dać jeść kotom i chomikowi, kiedy nie ma starszego brata, pobiegać z Pitem, a przede wszystkim przyszykować się rano do wyjścia i odwieźć ze mną Kosmyka do szkoły, zrobić zakupy, wrócić do domu, a po południu znów się ubrać i pojechać po brata [chyba że akurat jest u mojej mamy, gdzie gotuje i pracuje plastycznie].
W przyszłym roku znowu spróbujemy. Może będzie mi dane popracować jak człowiek, choć już sama wątpię, czy potrafię funkcjonować bez tej adrenaliny, czy uda mi się coś napisać w ciągu 15 minut obiadu dinozaurów. Ale jeśli się nie uda? To trudno.
Czteroletnie dziecko też może nie być jeszcze gotowe na przedszkole. I na szczęście wcale nie musi do niego chodzić. Nie ma ani ustawowego przymusu, ani w sumie logicznego za bardzo. Bo oprócz przedszkola, dziecko przede wszystkim powinno dostawać swoich rodziców. W dawkach tak silnych, żeby potem sami rodzice z ulgą puszczali je do szkoły i na studia, ocierając pot z czoła i dziękując za czas, który pozwolił im mieć już tak dość swoich dzieci, że z pocałowaniem ręki i wiarą, że będzie dobrze, mogą wypuścić je na wolność, na świat. By leciały już samodzielnie.