Na początku tego roku spadła na nas informacja, której się domyślaliśmy, która zawsze gdzieś tam z tyłu się plątała, ale która dopiero wtedy zyskała całkowite potwierdzenie. Byłam w trakcie otwierania sklepu na blogu, w trakcie planowania kampanii, w trakcie pisania książki, a kolejne potwierdzenia tego, że jest jak jest, sprawiały, że miałam ochotę położyć się do łóżka, rzucić wszystko i nie wstawać przez tydzień. Co też zrobiłam.
Post powstał we współpracy z Panią Swojego Czasu
Ale wszystko krzyczało: Wracaj!, a rachunki i zobowiązania same nie chciały się zapłacić/zrealizować. Musiałam wrócić.
Jak to jest, kiedy wszystko się wali?
Pika telefon, a ty usilnie wyrzucasz tę informację z głowy, bo znowu ktoś czegoś chce, znowu musisz mówić, a nie wiesz, co masz mówić, bo w głowie świszczą ci tylko jedne słowa i na nic innego nie znajdujesz już miejsca, sił, ochoty. Miotasz się. Bo musisz ogarnąć tę najważniejszą informację, musisz zacząć w jej sprawie działać, poumawiać wizyty, poświęcić czas, siły, emocje, a każde zajmowanie się przyziemną rzeczą niezwiązaną z tą najważniejszą, to strata czasu, koszmarne zawracanie głowy. Chodzisz poirytowana i wściekła na zmianę z załamaną i smutną i coraz bardziej czujesz, że to bezdenne poczucie braku kontroli zaraz cię zgubi, zaraz spadnie ci na głowę, przytłoczy cię, poddusi, zostawi na pożarcie niezapłaconym rachunkom, zobowiązaniom, mailom, prośbom, zapytaniom.
Otrząsnąć się jak pies z błota i biec dalej
Nie pamiętam za dobrze pierwszych miesięcy 2019 roku. Przytłoczyła mnie masa rzeczy, które musiałam zrobić, które sama zaplanowałam i które bym zrobiła z palcem w nosie, gdyby nie to, co przyszło. Ale przyszło. Sklep wystartował z opóźnieniem, książki nie napisałam, mimo że czekają już zebrane dialogi i rysunki Mirioli Dzik mam w folderze. Wszystko stanęło, moje życie wyglądało jak chaos, choć wcześniej tak ładnie ogarniałam. A teraz każdy tydzień to była plątanina zadań i krzyżyki tam, gdzie znów się nie udało.
Ola Budzyńska, Pani Swojego Czasu, pisze często i podkreśla, że zrobione jest lepsze od doskonałego. Trzymałam się tego, wyciągając się na powierzchnię i robiąc, robiąc – nie dużo, trochę. Każdego dnia trochę, tyle, ile wiedziałam, że dam radę. Patrzyłam na mój planer, który miałam od roku i uczyłam się, co mi się uda, czego mi się nie uda zrobić. Wyciągałam wnioski. Obudziłam się trochę w nowej rzeczywistości, którą musiałam ogarnąć od początku z całym bagażem rzeczywistości poprzedniej. I robiłam to po trochu. Wpisywałam w planer „Poniedziałek” i listę zadań, które kiedyś robiłam jednego dnia. I wiedziałam, że zrobienie tego wszystkiego zajmie mi tydzień. Ale robiłam. Po kolei. Po trochu. Najpierw 20, potem 30 minut dziennie. Sklep został otwarty. Rachunki zapłacone. Blog nie umarł, choć liczba wpisów dramatycznie zmalała, to jednak wciąż żył. Nie utopiłam się. Pływałam. Wolniej niż chciałam, ale jednak pływałam i to w dobrą stronę.
Kiedy porównuję mój stary planer z nowym, który prowadzę od września, widzę, że „przeżycia” starego, jego zużycie, to widzę zużycie mnie samej w tym roku. Jego okładka to cała ja – przejechana i pogryziona przez ten rok, naddarta i wymiętolona.
Utrzymać się na powierzchni
Nie powiem ci, że planowanie uratuje ci życie, bo nie uratuje. Nie powiem, że planowanie uratuje ci firmę, bo nie wszystko da się zaplanować. Planowanie pomogło mi nie utonąć w chaosie i ogarnąć wszystko, co trzeba było ogarnąć. Powoli, ale systematycznie, robiłam malutkie listy zadań Malutkie COŚ. Kiedy wiedziałam, że nic danego dnia nie zrobię z chłopcami, wpisywałam w planer cokolwiek, dla świadomości, że cokolwiek zrobiłam. Na przykład „Zapłacić za dysk google”, choć opłata pobierała się sama. Ale kiedy odhaczyłam, że zapłacone, czułam, że nie stoję w miejscu, nie panikowałam, że nic się nie dzieje, że niczego nie uda mi się skończyć. Z czasem, kiedy już wszystko sobie poukładałam, nie musiałam się tak motywować, sposób na co miesięczne odhaczanie płatności znalazłam łatwiejszy i prostszy:
Ale zanim się ogarnęłam, wszystko rozbijałam na mniejsze, durnowate, kilkunastominutowe zadania. Wszystko. Tekst, który kiedyś pisałam w jeden dzień, teraz zajmował mi siedem: zrobienie zdjęć – piątek, sobota, niedziela, obróbka – poniedziałek, tekst – wtorek, edycja – środa, seo, linki – czwartek, publikacja – piątek. Każdego dnia trochę, każdego dnia o wiele mniej, bo tu wyjazd, tu kolejny, tu następny, tu zebranie dokumentacji, tam czekanie na telefonie i proszenie o wcześniejszą wizytę. Czas na pracę skurczył się do godziny dziennie i jedynym rozwiązaniem było rozbijanie wszystkiego na mniejsze zadania, odpuszczenie tego, co da się odpuścić, zrobienie absolutnego do przeżycia minimum. Nawet jeśli zajmie mi to tydzień. Ale to zrobię.
-> W tym momencie polecam ci bardzo webinar Oli o tym, jak rozkładać cele na małe zadania. <- Żałuję, że tak późno go nagrała. Wiele z tych rzeczy wiem, ale usłyszenie tego od kogoś otwiera oczy i każe powiedzieć „Łał, robiłam dobrze!”.
Kiedyś napisałam tekst o odpuszczaniu i spotkałam się z krytyką, że jak to – odpuszczać? Wszystko odpuścisz? A dom syfem zarośnie? Wiele kobiet w dosadnych słowach wypowiadało swoje zdanie, że odpuszczać nie wolno, bo co to będzie, jeśli coś nie zostanie zrobione.
Nic nie będzie. Nic się nie stanie. Zawsze, chcąc nie chcąc, coś odpuszczasz. Myjąc podłogę, odpuszczasz swój odpoczynek, robiąc skomplikowany obiad, odpuszczasz czas z dziećmi, który mogłabyś z nimi spędzić, jedząc kanapki. Zawsze z czegoś rezygnujemy, żeby realizować swoje cele, a czasem odpuszczenie jest też realizacją celu – dojścia do siebie, przeorganizowania się, odnalezienia się w nowej rzeczywistości, w której pół dnia jeździsz od przychodni, do poradni, od jednego urzędu, do drugiego i walczysz. A w ramach totalnej potrzeby relaksu, przerzucasz obornik w ogrodzie permakulturowym, niemalże kompulsyjnie.
Krok po kroku, coraz lepiej organizując siebie, rzeczywistość, zadania, doszłam do momentu, w którym już byłam, który lubiłam, który dawała mi satysfakcję. Momentu, w którym zaglądałam do planera i widziałam, że robię coraz więcej, widziałam, że realizuję mój cel. Każdego dnia moje zadania były bardziej złożone, bardziej zorganizowane, widziałam, że z każdym tygodniem płynę szybciej. Aktualnie każdy tydzień zaczynam już z listą zadań i rzeczy do zrobienia. Konkretnych.
Znów czuję kontrolę i przestałam się bać, że nie dam rady. Od małych, prostych, zadań, najbardziej ważnych i nie dających się odłożyć, przeszłam powoli do realizowania coraz większych, bardziej logicznych, systematycznych i prowadzących mnie do tego, co sobie kiedyś wymyśliłam.
Kiedy Ola napisała w sprawie współpracy, zachłysnęłam się kawą – jej planer wyprowadził mnie do miejsca, w którym teraz jestem. Jednocześnie bałam się, że to za wcześnie, że jeszcze nie teraz, że może za miesiąc, kiedy skończy się to wszystko, co zaczęło się w styczniu, ale… to się nie skończy. Też musiałam się z tym pogodzić, chwilę mi to zajęło. I działać dalej z całym tym bagażnikiem, jaki mi spłynął od losu. Z planerem Oli przeżyłam ponad rok. Zaczynam kolejny. Nawet jeśli coś mi się znowu zwali na głowę – otworzę planer i spokojnie przejdę z trybu: PRACA, na tryb: PRZEŻYĆ. I zrobię to, co muszę – zaplanuję swoje przeżycie i powrót do rzeczywistości. Punkt po punkcie.
A korzystając z tego, że opanowałam chaos, popłynęłam, wróciłam na tory, zabieram się za to, za co miałam się zabrać. Teksty są. Obrazki też. Projekt rozpisany, czeka na przetrawienie, pozostaje tylko wybrać tytuł.
Wymyślisz lepszy tytuł niż „Wiejska Matka”? Podpowiedz mi koniecznie!
Post powstał we współpracy z Panią Swojego Czasu