Czasem jest tak, że trzeba kilka rzeczy delikatnie zasugerować. Czasem jednak to nie wystarcza i musisz walnąć prawdę prosto z mostu. Tak będzie dzisiaj, bo ostatnio dowiedziałam się o kilku waszych wątpliwościach i powstał nawet tekst obnażający moją hipokryzję. Czas więc wystawić działa i odkurzyć obronną armatę.
Jakieś dwa tygodnie temu napisałam tekst. Nie dla wrażliwych. Napisałam. Opublikowałam. Można powiedzieć - zapomniałam, bo to tekst, który do moich ulubionych raczej nie będzie należał. Kilka dni później zrobiłam małe podsumowanie miesiąca, a jako że wpis miał sporą poczytność, zawarłam go w zestawieniu z takim oto dopiskiem:
Mniam, mniam, mniam, w komentarzach zarzuty o hipokryzję, ble ble ble. Jak ja mogłam. O krajst, dżizas oraz wszystkie bory i lasy.
Czasami kiedy dzieci nie dają mi żyć, zastanawiam się, co by było, gdybym ich nie miała.
I tyle. Całe jedno zdanie w długiej, obejmującej ponad trzy znormalizowane strony tekstu, dyskusji.
W takim razie, czy tekst powstał na podstawie autentycznej historii mojej czytelniczki?
Tym samym - czy cały wpis jest kłamstwem?
Nie - dostałam list od czytelniczki z jednym zdaniem, skłaniającym mnie do przemyśleń. Napisałam tekst. Opublikowałam, zaznaczając, że historia nie powstała ot tak, że miała swój początek w takiej to a takiej korespondencji. Jednym słowem - podałam źródło inspiracji, nie spodziewając się, że podawanie źródeł w blogosferze może mieć tak dramatyczne skutki... Kilka dni później wyjaśniłam, w jaki sposób tekst powstał. Nic nie jest w tym wpisie kłamstwem, wszystko jest ułożone tak, żebyście mogli dowolnie oba teksty interpretować, a najśmieszniejsze jest w tym wszystkim zdanie blogerki, która za mną nie przepada, ale zawsze pozytywnie u mnie komentuje 😀
Chyba zapomnieliśmy, czym jest inspiracja, skoro zerżnięcie słowo w słowo historii czytelniczki uważacie za fajne, a prawdziwą inspirację, prawdziwy impuls, którym się stało jedno zdanie - i którym powinno być jedno zdanie lub jedno niepozorne zdarzenie - piętnujecie, bo jak ona mogła szukać inspiracji w swojej głowie? Jak mogła nie zabrać historii czytelniczce tylko ją na swoje potrzeby modyfikować? Hipokryzja! Kłamstwo.
A czytanie ze zrozumieniem - zostało chyba w starej ośmioklasowej podstawówce.
Po co to zrobiłam? Po co przyznałam się w podsumowaniu do tego, że cała historia nie była oparta na podstawie autentycznej historii, a jedynie autentycznego listu? Po to, żebyście nie zapomnieli, że niektóre teksty, w których nie pada ani moje imię, ani imię mojego dziecka, niektóre z nich, które mogą dziać się zawsze i wszędzie, niekoniecznie opowiadają o moich osobistych przeżyciach. O zgrozo, czasami nawet te, w których pada imię mojego dziecka, słowo "chłop" albo nawet "Przystań" nie są historiami, które choćby w 30 procentach mogły wydarzyć się naprawdę.
Samotność w matce. Wiejska matka. Dziecko w szambie. Wypadek. Czy powinnam dawać adnotację, że to fikcja, żebyście wszyscy dokładnie zrozumieli, gdzie licentia poetica miała największy wpływ? Koleżanka mi to zasugerowała, powiedziała, że przecież wy nie wiecie, kiedy piszę prawdziwą historię, a kiedy nie.
Ale wiecie, co? To jest wasz problem, że nie wiecie, to jest wasz problem, że pewnych rzeczy nie rozumiecie. Że nie potraficie wyczuć funkcji mniej lub bardziej poetyckiej. Że każdy tekst połykacie tak, jakby faktycznie to się działo na Mazurach nad jeziorem Bełdany, a jego główną bohaterką byłabym wyobrażona sobie przez was - ja. To jest wasz problem, że nie umiecie pojąć czegoś takiego jak kreacja.
Ponadto - to nie moja wina, że wy nie potraficie zrozumieć, kiedy tekst opisuje "zawsze wszędzie", a kiedy "wczoraj tutaj" i ja nie jestem od tego, żeby wam to tłumaczyć. To czytelnik śledzi, to czytelnik szuka wyjaśnień, to czytelnik jest niezbędnym elementem, żeby jakikolwiek utwór miał sens i został odpowiednio odczytany. Tak właśnie jest - żeby powstało dzieło literackie, a blog jest dziełem szczególnego rodzaju, musi być autor, musi być tekst i musi być czytelnik, który te rzeczy połączy w całość.
To nie ja jestem od tłumaczenia wam sensu, ja wam daję tylko drogowskazy [macie etykiety, uczciwie oznaczam reklamy, łatwo poznać, kiedy piszę o faktycznych zdarzeniach i okraszam to zdjęciami - to jest całkiem sporo, nie sądzicie?]. Możecie nimi iść i błądzić, możecie nimi iść i trafić, to zależy od was i od waszych umiejętności. Sami musicie dojść do prawdy. Niemalże jak ludzie dość inteligentni.
Nie będę cały czas pisać o własnej rodzinie. Zanudzilibyście się na śmierć.
Musicie więc pogodzić się z tym, że niektóre teksty nie są wyłącznie o mnie.
Są też o was.
Niestety.
Na szczęście.
PS Podsumowując cytowany tekst, który stał się inspiracją do powyższych rozmyślań, muszę stwierdzić, że bardzo fajnie, iż autorka tekstu "nie przepada" za mną, ale dodaje "jako blogerką". To bardzo ważne, że umie oddzielić moją osobą od tej, która cały czas jest obecna na blogu 🙂
PS2 Choćby nie wiem jak się starał, każdy autor bloga kreuje swój wizerunek. Nawet wy, czytelnicy, kreujecie się wobec szefów, podwładnych, znajomych i całkiem obcych ludzi. Wszyscy chcemy się widzieć w oczach innych ludzi wyidealizowany obraz siebie - nie próbujcie zaprzeczać 🙂