Dochodziła trzecia w nocy, a ja siedziałam przed kompem zalana łzami i usiłowałam napisać cokolwiek, co mogłabym następnego dnia opublikować na blogu. Kosmyk miał gorsze dni, co chwilę się przebudzał, a ja bujałam go nogą w wózku i każde słowo opłakiwałam rzewnymi łzami. Trzy awantury tego dnia – z mamą, ojcem i chłopem, o to, że każdą wolną chwilę spędzam, pisząc, a przecież nic, kompletnie nic, nie będę z tego mieć, wypompowały mnie do reszty. Miałam dość tego pustkowia, tego, że nawet dziecko mnie nie zrozumie, tego, że kot, zamiast słuchać moich wynurzeń, rzyga, jakby nigdy nic, na świeżo wyczyszczony dywan. Ale cóż innego mogłabym robić przez cały dzień na odludziu, jeśli nie czyścić zarzyganego dywanu? Łzy przestają kapać, a spod palców wychodzą pierwsze słowa tekstu. „O samotności matek mówi się rzadko i niewiele…”. Tekstu, po którym nic już nie było takie, jak kiedyś…